Po pięciu miesiącach w Azji, Australia stanowiła spore
wyzwanie. Musieliśmy całkowicie zmienić nawyki podróżowania. Nastąpił kompletny
reset.
Zamiast hoteli z łazienką, klimatyzacją i śniadaniem często podawanym do numeru – czekały na nas kempingi w buszu. Zamiast urozmaiconego jedzenia w restauracjach (ach, te owoce morza) - samodzielnie przygotowywane, proste posiłki. Szczególnie ciężko było przestawić się na tutejsze ceny i pogodzić się z faktem, że za tak wiele otrzymujemy tak mało. W Azji prawie wszystko było umowne i stanowiło przedmiot negocjacji. A tu, ludzi jak na lekarstwo. Nawet nie ma z kim porozmawiać. Poza tym wszystko zostało już dawno ustalone, a życie uregulowane przez zakazy, nakazy, kamery i wysokie kary za najmniejsze przekroczenie.
Zamiast hoteli z łazienką, klimatyzacją i śniadaniem często podawanym do numeru – czekały na nas kempingi w buszu. Zamiast urozmaiconego jedzenia w restauracjach (ach, te owoce morza) - samodzielnie przygotowywane, proste posiłki. Szczególnie ciężko było przestawić się na tutejsze ceny i pogodzić się z faktem, że za tak wiele otrzymujemy tak mało. W Azji prawie wszystko było umowne i stanowiło przedmiot negocjacji. A tu, ludzi jak na lekarstwo. Nawet nie ma z kim porozmawiać. Poza tym wszystko zostało już dawno ustalone, a życie uregulowane przez zakazy, nakazy, kamery i wysokie kary za najmniejsze przekroczenie.
Byliśmy jednak samodzielni i samowystarczalni. Po raz
pierwszy mieliśmy samochód, który był jednocześnie naszym domem, a przed nami
był cały kontynent do przebycia. Zakosztowaliśmy życia nomadów. Wspaniałe
wyzwanie i przygoda. Poniżej szczegółowa relacja.
Ruszamy w drogę! Przed nami 7000 km. |
Dzień 1/155 (dni w Australii/od początku podróży) - Darwin -
6 IV
Rzucało nami na wszystkie strony ale jakoś udało się
wylądować w Darwin. Na lotnisku długa
kolejka do odprawy, bo każdy musi przejść rozmowę z urzędniczkami
emigracyjnymi. Ile byliście na Bali, ile zostajecie w Australii, gdzie się
zatrzymacie, skąd wypożyczacie samochód?
Za wwożenie jedzenia w jakiejkolwiek postaci grożą wysokie kary. Ja szczerze
przyznaję, że mam w plecaku dwie ulubione przyprawy z Indonezji i jakoś się
udaje.
Przylatujemy w Wielki Piątek i miasto wygląda jak wymarłe. Autobus z lotniska podrzuca nas pod „backpakerski” hostel w centrum. Trwa właśnie impreza przy basenie, gra głośna muzyka. W ramach promocji świątecznej sprzedają „tanie” piwo – tzn. 10 AUS za 1.1 litrowy dzbanek.
Mimo upału robimy spacer po mieście. Widać, że Australia to
już inny, tzw. „pierwszy” świat. Dużo czystych i ładnie zagospodarowanych
publicznych przestrzeni, których nie było w Azji. Idziemy na zadbane kąpielisko, wszędzie są
nowoczesne toalety i kraniki z pitną wodą. Szkoda tylko, że zabudowa jest taka
nijaka. Prawie wszystkie stare budynki zostały zniszczone przez huragan w 1974
roku.
Ceny jedzenia i noclegów są bardzo wysokie. Tani pokój z piętrowymi pryczami bez łazienki kosztuje 60 AUS (ok. 70 U$), duża pizza - 24 AUS, coca cola - 5 AUS, a małe piwo w barze 7-8 AUS. I pomyśleć, że niedawno narzekaliśmy na Indonezję...
Dzień 2/156 - Darwin – Park Narodowy Litchfield (przejechany dystans - 160 km) – 7 IV
Odbieramy zamówiony samochód z wypożyczalni Wicked. Okazuje się przerdzewiałą starą furgonetką
Mitsubitchi Express przerobioną na kampera. Jest wyposażona w prostą kuchenkę
turystyczną i pojemnik na lód (zamiast prawdziwej lodówki). W środku po złożeniu
stolika na materacach mogą spać dwie osoby. Nie narzekamy bo na karoserii ma wysprejowane
graffiti The Beatles i Yellow Submarine. To miły zbieg okoliczności, bo oboje
kochamy ten zespół.
Obiad w warunkach polowych |
Wypożyczenie okazuje się droższe niż wynikało to z reklam.
Do niskiej bazowej stawki 39 AUS za dzień, trzeba dopłacić po 26 AUS dziennie
dodatkowych kosztów (za podróż w outback, za jazdę w jedną stronę, itd.). Dodatkowo
okazuje się, że musimy wyłożyć całą sumę wraz z 2000 AUS zwrotnej kaucji w gotówce
bo terminal nie chce czytać naszych kart kredytowych. Udajemy się do bankomatu i wybieramy bardzo gruby
plik gotówki na opłaty, kaucje i życie w tym drogim kraju.
Aborygeńska Madonna w katedrze w Darwin |
Oswajając się z lewostronnym ruchem jedziemy na wielkie
zakupy do supermarketu. Samo przestawienie się idzie łatwo – jak mantrę
powtarzam sobie by „patrzeć w prawo, jechać w lewo”. W sklepie kupujemy puszki, makarony i zapas
fasolki w sosie pomidorowym na najbliższe dwa tygodnie w buszu. Do tego kilkanaście butelek wody oraz wino w
kartonie (mają tu naprawdę dobre tzw. cask wine). Wszelkie używki za wyjątkiem
lokalnego wina są bardzo drogie. No cóż
w Azji codziennie orzeźwialiśmy się wyśmienitym piwem, w Australii trzeba
przestawić się na wino.
Wodospady w Litchfield NP |
Pod wieczór pustą Stuart Highway ruszamy do Parku Litchfield.
Wrażenie robią czyste intensywne kolory; trawy, nieba i pomarańczowy odcień
ziemi. Na pierwszy nocleg wybieramy mały camping w buszu przy Florence Falls.
Mimo tak odludnego miejsca wyposażenie jest bardzo porządne – są czyste toalety
i prysznice z ciepłą wodą. Płaci się wrzucając 6.60 AUS od osoby do małej skrzynki.
Wszystko byłoby wspaniale gdyby nie komary. Nasz kamper nie ma moskitier (!?) i
dziesiątki komarów dostają się do środka. Temperatura jest powyżej 30 stopni i
przy zamkniętych oknach spać się nie da.
Dzień 3/157 - Park
Narodowy Litchfield – Bark Hut (na drodze do Kakadu) – (dystans 245 km) - 8 IV
Po nieprzespanej nocy ruszamy na
zwiedzanie parku Litchfield. Kąpiemy się przy wodospadach Florence i jedziemy
do najsłynniejszych wodospadów Wangi. Niestety można je tylko obejrzeć. Z
powodu krokodyli i niebezpiecznych prądów kąpiel jest zabroniona. Podobnie
będzie w kilku innych miejscach północnej Australii. Niedawno skończyła się
pora deszczowa i niebezpieczne słonowodne krokodyle dostały się w głąb lądu.
Kąpiel w wodospadach |
Duży ale niegroźny |
Po
drodze oglądamy jeszcze kilkumetrowe kopce termitów. Z powodu przegrzania Magda
ma kryzys: ból głowy i mdłości. Pomaga
wylanie na głowę butelki wody i Ibuprom.
Kolejnym celem jest Kakadu –
największy z australijskich parków narodowych. Jedziemy przez płaskie pustkowia
Wetlands. Zatrzymujemy się na campingu Bark Huts, gdzie spędzamy naszą
najgorszą noc. Komarów nie są już nie dziesiątki, ale setki. Z powodu gorąca
nie daje się spać w kamperze przy zamkniętych oknach. Komary zresztą i tak
przedostają się do środka sobie tylko znanymi szczelinami (chłodnica, dziury w
karoserii?). Opatuleni w śpiwory jakoś
wytrzymujemy do świtu. Przed dalszą podróżą decydujemy jednak kupić namiot z
porządną moskitierą. Ale są też miłe
momenty. Rano komary znikają, a na campingu pojawiają się małe kangury, które
śmiało podchodzą tuż pod nasz samochód i patrzą z ciekawością.
Nocny gość |
Dzień 4/158 – Park Kakadu – nocleg na kampingu
Malabarybajdju (dystans 342 km) - 9 IV
Po naszym falstarcie w outbacku zawracamy
po ratunek w stronę cywilizacji. W pierwszym napotkanym sklepie (czyli po przejechaniu
80 km) kupujemy namiot. Mamy szczęście, była to ostatnia sztuka, którą cudem
odnalazł życzliwy sprzedawca. Cena 30 AUS wydaje się wyjątkowo niska. (Za 2 dni
identyczny namiot widzimy już za 130 AUS). Cieszymy się, że dzięki niemu może uda się
przespać kolejne noce.
Wreszcie nocleg bez komarów |
Z powodu powodzi
musimy zmienić nasze plany zwiedzania Kakadu. Główne atrakcje (np. Ubirr) są
zamknięte. Na inne można się dostać jedynie po wykupieniu drogich wycieczek
łodzią (Yellow Water) lub samolotem (Wodospady Jim-Jim). Zamknięte są również niektóre pola namiotowe. Zatrzymujemy w dzikim buszu przy rozlewiskach
Krokodylej Rzeki. Mały kamping nie ma żadnej obsługi, wody ani pryszniców. Wyposażony
jest tylko w proste toalety. Są za to tysiące komarów. To już prawdziwa
inwazja. Nawet silny repelent (40% DEET!) działa ledwie kilkanaście minut. Po błyskawicznym posiłku przyrządzonym na
kuchence pod klapą samochodu uciekamy do namiotu. Za nami wchodzą tam dziesiątki
komarów. Ich dokładne wybicie zajmuje prawie godzinę, ale w końcu możemy
bezpiecznie zasnąć. Rano cały namiot z
zewnątrz obsiadają setki komarów. Tylko czekają na nasze wyjście. Odwlekamy tę chwilę mając nadzieję, że ostre
słońce trochę je wypłoszy. Nic z tego. Czarna chmura czeka już na nas i
konfrontacji nie daje się uniknąć. Pakujemy się błyskawicznie i ruszamy dalej.
Aligator River |
Magda w buszu |
Informacje praktyczne: wstęp do parku Kakadu – 25 AUS,
kamping – 15-20 AUS (za 2 osoby), benzyna od 1.49 AUS do 1.99 AUS, woda mineralna
1.5 l – od 0.90 AUS w supermarkecie do 2.5 AUS w małym sklepie.
Dzień 5/159 – Park Kakadu – Pine Creek (dystans 241 km) - 10
IV
Nabul (coś tam), czyli postrach kobiet |
Jedziemy do Nourlangie, do miejsca,
w którym znajdują się naskalne malowidła Aborygenów. Gdy jemy spóźnione śniadanie
podjeżdża do nas ranger pytając o bilety wstępu. Zgodnie z prawdą odpowiadamy,
że chcieliśmy je kupić, ale były wyprzedane. Potem robimy dwugodzinny spacer po
perfekcyjnie przygotowanym szlaku z mostkami i tablicami informacyjnymi.
Wjeżdżamy na Kakadu Highway i zataczamy dużą pętlę po parku. Zatrzymujemy się w
kilku punktach widokowych, które dzieli od siebie po kilkadziesiąt kilometrów.
Na noc dojeżdżamy do Pine Creek, małej miejscowości już poza parkiem. To
prawdziwy cud, ale nie ma tu komarów!
Dzień 6/160 – Pine Creek – Nitmiluk NP. czyli wąwóz
Katherine (pokonany dystans 168 km) - 11 IV
W Pine Creek są dwie ulice, małe muzeum kolejnictwa i park z
rdzewiejącymi maszynami z czasów gorączki złota. Po ich obejrzeniu ruszamy znów
na Stuart Highway. Droga ta ciągnie się przez ponad 3000 km z północy na
południe, przez środek Australii. Mamy zamiar pokonać ją w całości. Przed
miastem Katherine zbaczamy 20 km do Lelyin, gdzie ma być ładny kamping i
wodospady z miejscem do kąpieli. Wszystko jest jednak zamknięte z powodu powodzi,
krokodyli i silnych prądów.
Wszędzie te nieznośne zakazy :) |
Dojeżdżamy do kampingu przy parku Nitmiluk (36 AUS).
Jest basen i typowe dla Australii publiczne gazowe grille. Przyrządzamy sobie
steki i kiełbaski. Jest to miła odmiana od puszek i makaronu. Wieczorem obok
naszego namiotu przechadzają się małe kangury. Chyba rozstawiliśmy się na
trasie ich wędrówek, bo rano okazuje się, że mamy zerwane linki od namiotu.
Dzień 7/161 – Nitmiluk NP. – Larrimah (pokonany dystans 218
km) - 12 IV
Idziemy na pięciogodzinny trekking, oglądając ze szczytu
wąwozu przełomy rzeki. Uwieńczeniem wycieczki jest orzeźwiająca kąpiel w Southern
Rockhole – naturalnym basenie przy wodospadzie. Jest to cudowne miejsce, choć w
nogi kąsają małe, wredne, pasiaste rybki.
Przełom rzeki Katherine |
Ruszamy dalej, z przerwą na zakupy w supermarkecie w Katherine. Uzupełniamy
też zapasy wina. Z powodu restrykcyjnego
prawa przy kupnie alkoholu kserowane są nasze paszporty. Obowiązują też ścisłe
ograniczenia – można kupić nie więcej niż 2 litrowy karton dziennie. W ramach walki z uzależnieniami aborygeńskiej
społeczności wprowadzono również specjalny rodzaj bezzapachowej, nietoksycznej
benzyny o nazwie Opal. Zwykła benzyna była bowiem wąchana jako narkotyk.
Kiedyś była tu kolej, gdy zmieniła trasę wszystko podupadło |
Dzień 8/162 – Larrimah - Tennant Creek (pokonany dystans 507
km) - 13 IV
Larrimach to trzy domy na krzyż (w sumie 13 mieszkańców) i
przydrożny zajazd z kampingiem przy Stuart Highway. Kiedyś przynajmniej była tu
stacja telegrafu i kolej, ale dziś zostało po nich tylko małe muzeum. Kamping jest jednak wyjątkowy. Mieści się
przy nim małe zoo, którego ozdobą są słodko i słonowodne krokodyle. Te ostatnie
są zdecydowanie większe i niebezpieczne dla człowieka. Po drodze nieprzyjemna
przygoda z policją. Dostajemy tzw. speed ticket (120 AUS) za przekroczenie
prędkości o15 km na terenie zabudowanym. Co prawda tutejszy teren zabudowany
niewiele różni się od buszu, a mijane miejscowości to zwykle tylko kilka domów.
Dyskusja z policją nie ma tu większego sensu, próba tłumaczenia może tylko
pogorszyć sprawę. Pod wieczór docieramy do Tennant Creek i śpimy w Outback
Caravan Park (25 AUS). Udaje się zdążyć
tuż przed zamknięciem. Często obsługa kampingów i hoteli idzie o 18 do domu, a
teren zamykany jest na klucz.
Dokąd jechać dalej? |
Dzień 9/163 – Tennant Creek – Alice Springs (dystans 532 km)
- 14 IV
Kolejny dzień jazdy przez całkowite pustkowia. Setki
kilometrów porośnięte krzakami i pojedynczymi drzewami. Na drodze, co jakiś
czas trzeba omijać ciało kangura rozjechanego przez składający się z trzech
przyczep drogowy pociąg. Mijane miejscowości istnieją tylko na mapie, bo poza
małym barem ze stacją benzynową zazwyczaj nie ma w nich nic więcej.
Rytm podróży przez Australię wyznaczają właśnie te znajdujące
się co kilkadziesiąt kilometrów roadhousy. Podobne jeden do drugiego starają
się jakoś od siebie wyróżnić. Obok niektórych stoją różne dziwaczne pomniki.
Inne kolekcjonują banknoty lub tablice rejestracyjne z innych krajów. Zajazd w
Wycliffe Well nazwał się np. krajowym centrum obserwacji UFO.
Staram się tankować w co ciekawszych z nich, pamiętając aby poziom
paliwa nigdy nie spadł poniżej połowy. Po drodze zatrzymujemy się na dłużej
jedynie w Devils Marbles - przy skałach przypominających wielkie kartofle.
Przed
zmierzchem docieramy do Alice Springs, jedynej miejscowości w środku Australii,
którą można by nazwać miastem. Zatrzymujemy się w Heavitree Caravan Park (24
AUS). Miejsce to leży nieco za miastem, nad wąwozem wyschniętej Todd River.
Zwiedzanie miasta odkładamy do rana. Snujące się po okolicy zakapturzone
postacie nie zachęcają do nocnego spaceru.
Dzień 10/164 – Alice Springs – Curtin Springs (dystans 380
km) - 15 IV
Chodzimy po Alice i wspinamy się na niewielkie wzgórze
Anzac. Widać stąd gór panoramę miasta
położonego w przesmyku pomiędzy wschodnim i zachodnim pasmem gór MacDonnella. Oprócz
położenia samo Alice niczym specjalnym się nie wyróżnia. Na głównej ulicy trwa
kiermasz rękodzieła i ekologicznej żywności.
Sprzedawcy to prawie wyłącznie biali.
Kilku Aborygenów widzimy jedynie pod sklepem monopolowym.. Czekają na
godz. 14, od której zaczyna się tu sprzedawać alkohol. Chcemy dziś dojechać na
kemping w Yulara 20 km od Uluru. To jedyne centrum noclegowe w okolicy skały,
mają monopol i dyktują wysokie ceny.
Zaczyna zapadać zmierzch i decydujemy zatrzymać się wcześniej. Jazda po
zmroku jest niebezpieczna ze względu na wychodzące na drogę kangury. W
przypadku wypadku po zmroku wszystkie koszty naprawy wypożyczonego samochodu
pokrywa się z własnej kieszeni. Wolimy nie ryzykować. 100 km od Uluru znajduje
się przyjemny i do tego bezpłatny kemping wyposażony nawet w gorące prysznice.
Zostajemy tam na noc.
Dzień 11/165 – Uluru/Ayers Rock (przejechany dystans 146 km)
- 16 IV
Rano pokonujemy dzielące nas od skały 100 km. Jazda po
pustych i prostych drogach w Północnej Australii jest bardzo szybka, a
obowiązujący limit prędkości to 130 km/h.
Przed wjazdem do parku jest bramka jak na autostradzie gdzie
trzeba wykupić bilet. Trzydniowy pobyt w Uluru i Kata Tjuta kosztuje 25
AUS. Parki narodowe w Australii są
generalnie darmowe, ale wyjątkiem są tereny oddane Aborygenom. Przekazanie to
ma charakter chyba jedynie formalny, bo nawet w centrum turystycznym
prezentującym ich kulturę pracują głównie biali.
Uluru od podnóża. Na skale widoczne drabinki dla wspinaczy. Dziś akurat wejście zamknięte z powodu wiatru. |
Idziemy na 10 km spacer dookoła Uluru. Skała wygląda inaczej
w każdej strony. Z bliska nie stanowi takiego monolitu jak na zdjęciach z
daleka. U jej podnóża znajdują się liczne miejsca święte Aborygenów, gdzie nie
należy robić zdjęć. Podobnie w złym tonie jest wchodzenie na szczyt. Na
licznych tablicach dyrekcja parku prosi o uszanowanie lokalnej tradycji i
rezygnację ze wspinaczki. Nie jest to jednak kategorycznie zabronione, ponieważ
wszyscy boją się spadku obrotów z turystyki. Tradycja, tradycją, ale jak widać
kasa jest ważniejsza.
Wędrówka dookoła skały zajmuje ok. 4 godzin. Idziemy prawie
w milczeniu bo towarzyszące nam zgraje much czekają tylko na okazję by dostać
się do naszych ust. Machanie rękami niewiele pomaga, wyjściem jest tylko
specjalny kapelusz z siatką.
Pod wieczór zjawiamy się na parkingu specjalnie wyznaczonym
do oglądania zachodu słońca. Rozstawiamy stół, krzesła i przygotowujemy sobie
ciepłą kolację ze wspaniałym widokiem. Góra zmienia co chwila kolor, stając się
coraz intensywniej czerwona. Łamiąc
naszą zasadę już po zmroku wracamy na kamping Yulara (36 AUS). Na szczęście to
tylko 20 km.
Kolacja z widokiem |
Dzień 12/166 – Uluru (Ayers Rock) – Kata Tjuta (Olgas) –
Curtin Springs (przejechany dystans 200 km) - 17 IV
Dziś pora na drugi z wielkich monolitów. Skały Kata Tjuta
oddalone są tylko 50 km od Uluru. Są od niego nawet wyższe – mają ponad 500 m
wysokości (Uluru tylko 350 m). Nie mają może aż takiego ikonicznego wyglądu ale
robią nie mniejsze wrażenie.
Niezapomnianym doświadczeniem jest przejście szlakiem Dolina Wiatrów
(7.4 km).
Idzie się kamienistym wąwozem pomiędzy kilkusetmetrowymi obłymi
monolitami. Pomimo zimy jest strasznie gorąco i wypijamy po 2 litry wody (co tu
się dzieje w lecie?). Szlak jest zdecydowanie trudniejszy niż spacerek wokół
Uluru. Wchodzimy też pod wąwóz Walpa. To krótki, ale ładny szlak przez zieloną
dolinę pomiędzy pionowymi skałami.
Na noc wracamy na sprawdzony darmowy kamping w Curtin
Springs. Mamy tu małe spotkanie z wałęsającym się swobodnie wielkim strusiem
emu. Gdy na chwilę odchodzimy od stolika oglądać zachód słońca, struś spokojnie
podchodzi, zagląda w talerze i wsadza dziób do kubka z winem. Prawdopodobnie
pociągnął niezłego łyka, ale na szczęście zostawił trochę dla Magdy.
Struś przyłapany przez Magdę |
Ten sam delikwent podczas kąpieli |
Dzień 13/167 – Curtin Springs – Coober Pedy (przejechany
dystans 668 km) - 18 IV
Po drodze stopniowo zmienia się krajobraz. Czerwona ziemia i
porastający ją busz ustępuje miejsca popielatej, porośniętej kępami trawy półpustyni. Droga staje się wyjątkowo monotonna, nawet
jak na Australię. Słuchamy w kółko jednej płyty z dyskografią The Beatles na
MP3 (nazwa campera zobowiązuje). W australijskim outbacku nie ma co liczyć na
radio. Zasięg kończy się zaraz po opuszczeniu większego miasta.
Krajobraz jak po wojnie atomowej |
Coober Pedy to mała osada otoczona pustynią. Jest to
światowe centrum wydobywania opali. Dookoła miasta są setki małych i większych
kopalni. Już kilkadziesiąt kilometrów przed miasteczkiem na pustyni pojawiają
się dziesiątki małych kopczyków. Dziwny, nieziemski krajobraz.
Śpimy na kempingu prowadzonym przez Hindusów (Opal Caravan
Park 20 AUS). W tym miasteczku żyje ponoć kilkadziesiąt różnych narodowości.
Ludzie przybywali to po II wojnie światowej by kopać opale. Wielu jest
uchodźców z Bałkanów – jest nawet imponująca, podziemna cerkiew serbska.
Wnętrze podziemnego kościoła katolickiego. Urocze, prawda? |
Dzień 14/168 – Coober Pedy – Port Augusta (przejechany
dystans 570 km) - 19 IV
Rano zwiedzamy Coober Pedy, wzgórze widokowe, wykute w skale
kościół katolicki i cerkiew, podziemne sklepy i mieszkanie. Podziwiamy przede
wszystkim biżuterię z opalami. Ceny od 30 do 10 000 AUS, zależnie od klasy
kamienia. Ze względu na post-apokaliptyczne krajobrazy w CP nakręcono
kilkanaście filmów, np. „Mad Max III”, „Priscilla, królowa pustyni” i kilka
wysokobudżetowych produkcji sci-fi. Pozostałością po nich jest porzucony przy
głównej ulicy statek kosmiczny.
Dwa pojazdy KOSMITÓW |
Upss... ! |
Potem już tylko droga przez pustynię. Mijamy najdłuższy odcinek bez żadnych śladów
człowieka – 250 km przez dawny poligon rakietowy.
Port Augusta to już powrót do cywilizacji. Krzyżują się tu
szlaki kolejowe i w nocy budzą nas dźwięki przetaczanych pociągów. Trafiamy na wyjątkowo kiepski kamping – nie
ma ani kawałka trawy. Jedziemy na inny gdzie jest rozorane podmokłe pole, ale lepsze
to niż nocleg na żwirze (24 AUS).
Duża aborygeńska matka Ziemia i mała Magda |
Dzień 15/169 – Port Augusta – Adelajda (316 km) – 20 IV
Adelajda, rzeczka w centrum |
Adelajda to pierwsze miasto w Australii, które nam się
podoba. Centrum otoczone jest parkami i ogrodem botanicznym. Z naszego kempingu
spacerkiem wzdłuż rzeki docieramy do centrum idąc cały czas przez park. Na
głównym placu manifestują zwolennicy relegalizacji marihuany. Twierdzą, że
paliła ją nawet królowa Wiktoria, której pomnik stoi nieopodal. Kilka kroków
dalej znajduje się stara hala targowa, w której co chwila odbywa się bezpłatna
degustacja próbek jedzenia z różnych restauracji. Rozczarowuje tylko życie
nocne. Jest zbyt elegancko i grzecznie. W kilku restauracjach dystyngowane
towarzystwo popija piwo z malutkich buteleczek. I to wszystko. Na noc po raz
pierwszy decydujemy się nie rozbijać namiotu. Jest za zimno, w końcu to australijska
jesień.
Jesień na południu Australii, czyli zimno! |
Dzień 16/170 – Adelajda – Dolina Barossa (72 km) – 21 IV
Rano zwiedzamy muzea Adelajdy: Muzeum Wina (nic specjalnego,
ku rozczarowaniu nie było żadnej degustacji), Galeria Sztuki (od sztuki
klasycznej do współczesnej oraz sztuka aborygeńska, ogólnie bardzo ciekawe),
muzeum Południowej Australii (ciekawa wystawa etnograficzna wysp Pacyfiku oraz
całe piętro poświęcone kulturze aborygeńskiej). Kolejnym celem jest oddalona o
50 km słynna z produkcji wina dolina Barossa. Pada deszcz i noc spędzamy w
naszym kamperze. Kamping w Tanunda (centrum doliny), co dziwne o tej porze roku
jest pełen przyczep i kamperów. Na pociechę mamy butelkę pierwszorzędnego
shiraz z winnicy Petera Lehmana (18 AUS).
Osadę w dolinie Barossa założyli emigranci z Prus i Śląska |
Dzień 17/171 – Dolina Barossa – Penola (436 km) – 22 IV
Po wycieczce na punkt widokowy udajemy się do Petera Lehmana
na degustację. Miłą pani z obsługi nalewa po odbrobinie znajdujących się w
karcie win tłumacząc ich pochodzenie. Wina są przednie i większość z nich
kosztuje powyżej 50 AUS. Osobna kategoria to wina wzmocnione: tawny port
(ciemno-brązowe porto) i słodki muskat. Dokonujemy zakupu czterech różnych win.
Dzień 18/172 – Penola – półwysep Bridgewater – Port Fairy (272
km) – 23 IV
Jedziemy w stronę Melbourne wybierając drogę biegnącą wzdłuż
wybrzeża – Great Ocean Road. Zbaczamy na
półwysep Bridgewater, gdzie wg. przewodnika znajduje się kolonia fok. Widoki
przybrzeżnych klifów są zachwycające, tylko pogoda nie dopisuje. Niebo
błyskawicznie się chmurzy i leje deszcz. Zastanawiając się czy nie wracać jemy
w aucie mały posiłek. Gdy kończymy, staje się cud – nagle wychodzi słońce i
robi się upalnie. Do platformy widokowej idziemy prawie godzinę wzdłuż
najwyższego w południowej Australii klifu -130 m. Obserwacja fok jednak
rozczarowuje. Widzimy, co prawda kilka osobników w wodzie, ale z bardzo wysoka
i daleka.
Spacer do kolonii fok, półwysep Bridgewater |
Dzień 19/173 – Port Fairy – Princetown (Great Ocean Road) (132
km) – 24 IV
Port Fairy, w którym zatrzymaliśmy się na kampingu (Garden
Caravan Park - 33 AUS) to ładne, małe miasteczko, położone u ujścia rzeki. Oglądamy dobrze zachowany fort z końca XIX w.
zbudowany w obawie przed rosyjską inwazją.
Lasy przy Great Ocean Road zamieszkują misie koala ... |
... i wiele gatunków ptaków |
W Warrnambool mamy pierwszy poważny defekt samochodu. W
czasie jazdy urywa się lewarek zmiany biegów.
Jest dzień przed świętem narodowym Anzac Day i boimy się o naprawę. Sami
znajdujemy warsztat i trafiamy na bardzo pomocnych ludzi, którzy odholowują nasz
samochód. Kiedy zjawiamy się tam po pół godzinie, szeroko uśmiechając się mówią,
że już po wszystkim i możemy jechać dalej. Koszt naprawy (wymiana linki zmiany
biegów – 88 AUS) pokrywa bezgotówkowo nasza wypożyczalnia.
Tego samego dnia oglądamy jeszcze niezwykłe formacje skalne,
które ocean wyrzeźbił w klifach. Co kilka kilometrów znajdują się punkty
widokowe parku narodowego Campbell. Najbardziej znane skały to Dwunastu
Apostołów. Chcemy je obejrzeć w świetle zachodzącego słońca. Niestety z powodu
chmur z zachodu nici. Szybko robi się ciemno i wypada szukać kampingu. Ma
znajdować się w najbliższej wiosce – Princetown, ale tam czeka nas niespodzianka.
Wszystko zamknięte. Postanawiamy nocować na dziko. Parkujemy tuż obok
publicznej toalety i do szczęścia brakuje tylko prysznica. Ale cóż jedną noc
jakoś można wytrzymać.
Dzień 20/174 – Princetown (Great Ocean Road cd.) – Melbourne
(314 km) – 25 IV
Rano wracamy do Dwunastu Apostołów by zrobić kilka zdjęć z
lepszym świetle. Punkt widokowy to kilkaset metrów mostków nad klifem, do
których dochodzi się przejściem podziemnym z dużego pawilonu Visitor Center.
Jest też ogromy parking, lądowisko śmigłowców i hotel. Cała ta turystyczna
infrastruktura tuż obok kilku prostych skal odbiera miejscu sporo uroku.
Magda a w tle Dwunastu Apostołów |
Potem przemierzamy ostatni odcinek Great Ocean Road. Droga
wije się nad klifami, co przypomina wybrzeże Chorwacji. Owszem, jest
widowiskowo, ale do wybrzeże i klify Czarnogóry są ładniejsze.
Nasz samochód budził duże zainteresowanie |
Po południu docieramy do Melbourne i znajdujemy hostel w
centrum miasta (drogo, dwójka z piętrowym łóżkiem, bez łazienki – 80 AUS). Rezygnujemy
ze spania na kampingu. Jest zimno, kampingi znajdują się daleko od centrum, a
my chcemy zwiedzić miasto. Problemem okazuje się jednak zaparkowanie naszego
vana. Jest święto Anzac Day i polecany przez hotel parking nie ma wolnych
miejsc. Inne są zamknięte albo działają tylko do północy (i kasują po 15 AUS za
godzinę). Krążymy po mieście wpadając w coraz większą desperację. W końcu
skręcamy w jakiś tunel i wyjeżdżamy po kilku kilometrach gdzieś na obrzeżach.
Za przejazd tunelem trzeba w dodatku słono zapłacić (15 AUS) bo wszystkie
samochody są przy wjeździe fotografowane. Tymczasem zapada zmierzch i
znalezienie drogi powrotnej do hotelu w obcym, pełnym remontowanych ulic
mieście staje się koszmarem.
W końcu znajdujemy miejsce blisko hotelu, ale musimy je
opuścić o 7 rano pod groźbą więzienia i deportacji. Wieczorem idziemy na długi
spacer i oglądamy najważniejsze miejsca. Melbourne to piękne, żywe i pełne
atrakcji miasto, ale kłopoty parkingowe psują nam nieco przyjemność jego
zwiedzania.
Dzień 21/175 – Melbourne – Canberra (776 km) – 26 IV
Szybko kończy się czas na jaki wypożyczyliśmy samochód a do
przejechania zostało jeszcze ponad 1000 km. Australia to naprawdę rozległy
kontynent i nawet odległości pomiędzy największymi miastami są ogromne. Dla
lubiących jazdę samochodem (a do nich się zaliczam) przemierzanie otwartych,
pustych przestrzeni i smakowanie zmiennych krajobrazów to przyjemność. Droga z
wybrzeża do Canberry wiedzie w pobliżu Snowy Mountains i widoki są
zachwycające. Ostatni odcinek to już jedynie 300 km, głównie przez pokryte
lasami wzgórza. I nawet tu osady ludzkie to rzadkość, mijamy je nie częściej
niż co kilkadziesiąt kilometrów.
Częściej spotkasz kangura lub koalę niż człowieka |
Dzień 22/176 – Canberra – Sydney (300 km) – 27 IV
To już ostatnia noc w camperze w Canberze. I dobrze, bo robi
się coraz zimniej. W nocy był przymrozek. Przetrwałem jedynie dzięki temu, że
podpiąłem swój cieniutki, letni śpiworek do grubego śpiwora Magdy. Wożenie go
przez Azję wydawało się szaleństwem, ale jak widać się przydał. Rano robimy honorową rundę po mieście.
Centralnym punktem jest zakopany w ziemi, porośnięty trawą parlament. W
zasadzie nic nie widać, wystaje tylko słup z wielką flagą. Potem jeszcze tylko
300 km autostradą i o 14 oddajemy samochód w Sydney. Tam czeka już na nas wujek
Magdy. Zabiera nas do siebie, do domu na przedmieścia i ugaszcza prawdziwie po
królewsku. Na stole czeka świeże sashimi z łososia, pyszne ostrygi i zimna
wódka!
KOSMICI dotarli do Sydney (rysunek z Muzeum Sztuki Współczesnej) |
Dni 23–26 (w Australii) 177-180 (od początku podróży) - Sydney (przejechany dystans 0 km!) – 28 IV – 1 V
Wujek zabiera nas na wycieczkę po okolicy. Sydney jest
bardzo rozległe i otoczone parkami narodowymi, pięknymi plażami i kopalniami
węgla (ich istnienia trudno się nawet domyślić).
Kolację jemy w typowo australijskim stylu –
wujek przygotowuje wołowe i jagnięce steki na ogrodowym grillu. Przez kolejne dwa dni zwiedzamy Sydney. Kolejka
podwozi nas w samo centrum miasta na Circular Quay. To przystań, z której
odchodzą promy kursujące po zatoce. Jest stąd bardzo blisko na most (jego ogrom
robi duże wrażenie), do opery (budynek z bliska wymaga już sporego remontu) i
do muzeum sztuki współczesnej (cieszy oczy, choć większość obiektów trudno
nazwać sztuką, darmowy wstęp).
Wybrzeże w okolicach Sydney |
Circular Bay to centrum transportowe Sydney. Żółte promy pełnią funkcję komunikacji podmiejskiej. |
Turystyczni Aborygeni przed Circular Quay |
Wspinaczka na most (atrakcja za jedyne 200 AUS) |
Płyniemy na Manly - miasteczko malowniczo położone u wejścia
do zatoki z ładną plażą i atmosferą kurortu. Z promu widać piękną panoramę
centrum Sydney (45 minutowy rejs, cena w obie strony - 16 AUS). Wujek znów nas
zaskakuje. Gdy wracamy po całym dniu łażenia, częstuje nas swoją specjalnością
– wyśmienitą zupą laksa z owocami morza.
Korzystając z gościny przygotowujemy się na Nową Zelandię.
Planujemy trasę, studiujemy przewodniki i wreszcie kupujemy bilety na
dalszą podróż. Posiadanie biletu wylotowego z Nowej Zelandii jest bezwzględnie sprawdzane przy podróży do tego kraju. Będą o to pytać już na lotnisku w Sydney. Żegnamy Australię i lecimy dalej.
Magda i wujek Jurek. Pozdrawiamy i dziękujemy! |
ekscytująca relacja!
OdpowiedzUsuńno i wybrzeże Czarnogóry się pojawia, człowiek ma punkt odniesienia :)
Australia jest piękna i ciekawa ale do Serbii (ludzie!) i Czarnogóry (widoki!) się nie umywa!
OdpowiedzUsuńW przyszłym życiu każdy obecnie dobry i prawy człowiek powinien urodzić się w Czarnogórze :)
OdpowiedzUsuń