Kolejnym celem są tradycyjne długie domy mieszkańców Borneo. Zbaczamy nieco z głównej drogi płynąc w górę rzeki Rajang do miasta Kapit. Szybka łódź pokonuje 126 km w niespełna 3 godziny. Rzeka to główna arteria komunikacyjna tej części Borneo. Pływają po niej duże statki, co chwila mijamy wielkie barki z tropikalnym drewnem. Eksploatacja dżungli idzie pełną parą.
W Kapit czeka nas rozczarowanie. Owszem miasteczko przyjemne, jest dobrze zachowany drewniany fort z czasów Josepha Conrada. Jednak dotarcie do ukrytych w dżungli longhousów jest trudne i bardzo drogie. W Kapit nie ma agencji turystycznych. Samemu też ciężko znaleźć mówiącego po angielsku przewodnika. My trafiamy tylko na podchmielonych Ibanów, a w hotelu informują nas, że godne zaufania osoby są na urlopie. Trudno. Odkładamy to na później i pierwszym porannym statkiem wracamy do Sibu, a stamtąd do Kuching. Wybieramy drogę morską, bo jest o połowę szybsza niż jazda autobusem. Zapewnia też dodatkowe atrakcje, kabinę o temperaturze chłodni na mięso i potężne fale.
Kuching (czyli po malajsku kot) okazuje się być najprzyjemniejszym miastem Borneo, a być może i całej Malezji. Piękna nadrzeczna promenada, kolorowa dzielnica chińska, a wokół kilka parków narodowych. Miejscowa ludność ma niezwykłą cechę – kultem cieszą się tu koty. Mają swoje muzeum, a na głównych skrzyżowaniach widzimy trzy wielkie pomniki kotów. To prawda, są kiczowate, ale my lubimy koty.
Byliśmy w położonym niedaleko miasta centrum rehabilitacji orangutanów w Semenggoh (zwierzęta zabrane przemytnikom wdrażane tam są do samodzielnego życia). Widzieliśmy tam orangutana z cementu oraz trzy krokodyle w klatkach. Żywe orangutany prawdopodobnie się obraziły i na popołudniowe dokarmianie nie przyszły. To ponoć dobry znak – ich rehab przebiega pomyślnie.
Wieczorem kolacja Top-Spot Seafood restaurants. Najtrudniej jest rozeznać się w menu. W końcu zamawiamy wskazując palcem na to, co najczęściej jedzą miejscowi. Krewetki w maśle czosnkowym (na słodko) są wyśmienite, tak samo jak jungle-ferns (łodygi czegoś z dżungli przysmażane w ostrej paście z kalmarów).
Przy wieczornym piwie poznajemy Letty z plemienia Ibanów. Zaprasza nas do swojego stolika. Prowadzi sklep z pamiątkami Borneo Tribal Arts, ma klientów na całym świecie i zna nawet kilka słów po polsku. Opowiada o Bruno Manserze, szwajcarskim ekologu zastrzelonym za obronę dżungli. Zapisuje nam w zeszycie dwie strony porad praktycznych. Tego wieczoru wielokrotnie wznosimy wspólnie ibański toast „Uuuuuu-cha!”
Informacje praktyczne: nocleg w hotelu Green Mountain - (łazienka, klima, TV) – 50 MYR, laksa na śniadanie (zupka z makaronem i krewetkami) – 4 MYR, piwo Tsingtao (660 ml) – 7.50 MYR, piwo Tiger (puszka 330 ml) – 4 MYR, krewetki na maśle czosnkowym (porcja na 2 osoby) – 20 MYR, porcja zwykłego ryżu – 1 MYR, wejście do parku Semenggoh – 3 MYR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz