Dzień 150-154: Senggigi – Pdangbai - Kuta, ostatnie dni w Azji (1-5 IV 2012)


Nieśpiesznie wracamy z „wakacji” na wysepce Gili Trawangan.  Po drodze spędzamy jeszcze po dwa dni w Senggigi na Lomboku i Padangbai na wybrzeżu Bali.   

Senggigi to zaniedbana, brzydko pachnąca mieścina (śmieci gniją w kanałach i rzece) z ambicjami na bycie eleganckim resortem.  Tereny przy ciemnej wulkanicznej plaży zajmują puste luksusowe ośrodki dla gości z zagranicy. Indonezyjczycy tłoczą się między łódkami na kawałku plaży miejskiej.  
Generalnie jest tu dość smętnie. Punktów informacji turystycznej (czyli agencji pośrednictwa w sprzedaży biletów) jest więcej niż odwiedzających miasto turystów. Przechodząc jesteśmy non-stop pytani, czy nie potrzeba nam jakichś informacji.


Senggigi, plaża "niedewizowa"
 


Myślami jesteśmy już w Australii i dopinamy szczegóły i rezerwacje. Wystąpił jakiś problem z vanem-camperem. Najpierw zaginęła nasza rezerwacja potem okazuje się, że w sobotę po święcie nie bardzo chce im się przychodzić do pracy by wydać nam samochód. Za pomocą kilku maili i skypa udaje się jednak wszystko (miejmy nadzieję!) wyjaśnić.
 
Do Padangbai na Bali, ku zawodzie setki agencji pośrednictwa, docieramy transportem publicznym (czyli 3 razy bemo oraz duży prom). Mocno irytujący jest tłumek osobników na przystani w Lembar. Najpierw próbują sprzedawać nam wielokrotnie używane bilety. Potem gdy jednak kupujemy bilety legalne bezczelnie kłamią, że stojący prom nie płynie na Bali (a niby dokąd, nie ma innej trasy), albo że jest pełen i nie ma już miejsc. A wszystko pod bokiem posterunku turystycznej policji. Ignorujemy zupełne ich gadaninę i w strugach deszczu udajemy się na statek.
 
Błękitna Laguna, Padangbai


Padangbai na Bali okazuje się dużo przyjemniejszym miejscem. Dopisuje pogoda. Cały dzień pływamy podziwiając rafy i rybki w pobliskiej Błękitnej Lagunie. Z radością odnajdujemy w księgarni polską książkę. I to jaką! „Przepowiedział mi wróżbita” Tiziano Terzaniego będzie nam umilać australijskie wieczory. Zobaczymy na ile przez ostatnich 20 lat zmieniły się opisywane tam azjatyckie kraje.  


Ostatni wieczór spędzamy w Kucie, robiąc zakupy. Ceglasty przewodnik „Lonely Planet Southeast Asia: On a Shoestring” wymieniamy na jeszcze grubszą Australię (1116 stron!). Kupujemy na wszelki wypadek dwie dawki antybiotyku, który tu jest sprzedawany tanio i bez recepty. Ceny leków są, jak wszystko, uznaniowe i negocjowalne. W aptece przy głównej ulicy ten sam lek, tego samego producenta kosztuje 6 razy drożej niż kawałek dalej. Bez problemu oddajemy zatem „przepłacone” leki i robimy zakupy obok.  
Na kolację zamawiamy ostatni raz miejscową wielką trójkę, czyli: nasi goreng, gado-gado oraz piwo Bintang. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz