Dzień 52-53: Full Moon Party - Ko Phangan (25-26 XII 2011)



Jak pisaliśmy wcześniej Ko Phangan zasłynęła jako miejsce odbywających się na plaży głośnych imprez. Wczorajsze Full Moon Party miało charakter "świąteczny", a dominującym przebraniem oprócz szortów były czerwone czapeczki Św. Mikołajów. Na plaży zebrało się kilka tysięcy młodych ludzi, którzy bawili się od 23 (kiedy impreza zaczęła się rozkręcać) do 6 rano. My wytrzymaliśmy do 4, przechadzając się kilka razy z jednego końca plaży na drugi. Muzyka była nie w naszym stylu, głównie house (czy inna odmiana techno) i wszystkie plażowe bary grały w zasadzie to samo. Jednak atmosfera - wspaniała, zabawowa i bez żadnych ekscesów. Co ciekawe, nie wiedzieliśmy ani jednej zamroczonej czy nawet mocno pijanej osoby, choć każdy coś sączył z własnego plastikowego kubełka.
Dziś jedziemy do Bangkoku, najpierw promem, potem nocnym autobusem. Pozdrawiamy świątecznie!










Choć zdjęcie jest dwuznaczne to nie była impreza gejowska


Informacje praktyczne: wstęp na Full Moon Party - za darmo, kubełek plażowo-imprezowy (rum 300 ml, mała cola i Red Bull) - od 150 THB, prom i "government" autobus VIP do Bangkoku - 1010 THB/os, woda mineralna 1,5l - 20 THB, Cola 1,5 L - 40 THB, Shnitzel Chicken  (ja, ja!) o 4 nad ranem - 60 THB.      

Dzień 48-51: Ko Phangan (21-24 XII 2011)

Kolejny dzień mija nam w podróży. Najpierw mikrobus do Hat Yai i granica tajlandzka, gdzie szybko dostajemy bezpłatną 15 dniową wizę. Potem mikrobus do Surathani. Przegrywamy wyścig z czasem, jest 17, do portu w Don Sak jeszcze 70 km, a ostatni prom na wyspę Ko Phangan odpływa o 18. Stoimy przed wyborem: nocleg w nieciekawym Surathani, albo nocny prom. Ten prom to właściwie stary, drewniany statek towarowy, gdzie na górnym pokładzie umieszczono 100 leżących jeden przy drugim materacy. Ciekawe doświadczenie, szczególnie dla Magdy :). Statek odpływa dopiero o 23, bierzemy prysznic w centrum handlowym, a resztę czasu zabijamy w knajpach przy promenadzie. Pasażerów na szczęście jest tylko 15 i wbrew obawom nocny rejs mija szybko i wygodnie.   

Statek o miłej nazwie Sandeemanetrup.


Rajska wyspa Ko Phangan, zazwyczaj cicha i spokojna, żyje już zbliżającym się Full Moon Party (25 grudnia). To wielka impreza na plaży Hat Rin, na którą przyjeżdża kilkanaście tysięcy osób by tańczyć do wschodu słońca przy szumie ogromnych fal i dudnieniu muzyki house. Długo nie możemy się zdecydować w jakiej części wyspy się zatrzymać. W końcu jedziemy w samo oko cyklonu do Hat Rin. To ostatnia chwila by znaleźć tu sensowny nocleg, bo tuż przed imprezą ceny skaczą 2-3 krotnie.



Zostajemy tu na 5 dni do końca Świąt. Odpoczywamy pływając w hotelowym basenie i w ciepłym morzu po obu stronach półwyspu - na spokojnej plaży Hat Rin Nai (gdzie mieszkamy) i oddalonej o 500 metrów Hat Rin Nok (szykującej się do tanecznej apokalipsy). Wynajmujemy motorower by objechać wyspę, na której znajduje się kilkanaście innych ładnych plaż. Mamy już swoją ulubioną restaurację - rewelacyjną My Friend's Restaurant, gdzie codziennie wita nas chief i ci sami goście. Po trzech dniach czujemy się tu prawie jak w domu. Sprzedawcy w sklepach zakładają czerwone czapeczki - to znak, że zbliżają się Święta...

Na liczniku 50km i zrobiona pętla wokół połowy wyspy - druga połowa nie ma dróg
Wysepka Ko Ma do której przejść można po piasku 
Plaża Hat Rin na dzień przed Full Moon Party
Magda chwilę po rozgryzieniu zielonej papryczki w zupie tom yam. Poza tym jedzenie jest wspaniałe: zróżnicowane, smaczne i tanie.
Fale młodych hipsterów przybywają na Full Moon Party z pobliskiej "komercyjnej" wyspy Ko Samui.
Lokalny transport - przeładowanie i dziurawa opona to nie problem
Plaża Had Rin szykuje się na wielką zabawę - jutro będą tu stali sprzedawcy kubełków z drinkami.
Informacje praktyczne: 1 USD = 30 THB. Nocny prom Suratthani-Ko Phangan 500 THB, taksówka Thongsala-Hat Rin -100 THB, wynajęcie motoroweru 150 THB na dobę (i paszport w zastaw), Pat Thai lub Green Curry - 50 THB, piwo Chang - 50-60 THB (butla 660 ml), hotel Friendly Resort - 700 THB (bungalow, klima, łazienka, gorący prysznic, 20 m plaża i hotelowy basen).

Dzień 46-47: Z Penangu do Tajlandii (19-20 XII 2011)

Po przylocie do Kuala Lumpur wsiadamy w luksusowy autobus (po 3 szerokie siedzenia w rzędzie) i ruszamy w stronę Tajlandii. Przystanek robimy na wyspie Penang, gdzie docieramy po północy. Szybki posiłek na ulicy i piwo na dobry sen (indyjski Kingfisher!).

Zostajemy na kolejny dzień i zwiedzamy Georgetown, stolicę wyspy która jest jedynym w swoim rodzaju tyglem kultur. Obok siebie żyją tu Malajowie, zasymilowani Chińczycy, Hindusi, Arabowie, a także dziesiątki innych nacji. Penang słynie też z fantastycznego jedzenia, każda kultura wniosła tu to, co miała najlepszego. W informacji turystycznej dostajemy specjalny przewodnik "Penang Food Trail" - zdjęcia najsłynniejszych potraw wraz z mapką gdzie je znaleźć. Próbujemy Fried Koay Teow (krótkie kluski smażone na woku z krewetkami w sosie czosnkowym z jakiem, kiełkami i wieloma innymi dodatkami), Hookien Mee, czy deseru Ice Kacang (słodka fasola, kukurydza i lody). Zwiedzamy muzeum, w którym każdej nacji poświęcono oddzielną salę. Włóczymy się po dzielnicy indyjskiej, słuchając z rzężących głośników bollywoodzkich przebojów. Obok starego centrum znajduje się wioska rybacka, gdzie domy i świątynie zbudowano na wodzie.
Od mojej wizyty w 2001 roku Penang sporo się zmienił. Wyspa obrosła w drogie hotele, apartamentowce i centra handlowe. Na szczęście mimo całej komercjalizacji w Chinatown dalej do późna w nocy rozstawiane są rowerowe kuchnie polowe, więc nie wszytko jeszcze stracone :)



Informacje praktyczne: hotel - 45 MYR (dwójka z klimą i umywalką), Fried Koay Teow - 4 MYR, Penang Laksa (zupka) - 4 MYR, autobus VIP KL-Penang - 45 MYR.

Dzień 42-45: Park Narodowy Bako (15-18 XII 2011)


Blisko Kuchingu znajdują się 3 parki narodowe. My rezerwujemy dwa kolejne noclegi w Bako, zajmującym półwysep w północno zachodniej części Borneo. Docieramy tam autobusem miejskim, a następnie płyniemy 20 minut małą łódką. Z powodu odpływu trzeba wysiąść na plaży skacząc wprost do wody.

Woda była tylko po kolana


W recepcji parku otrzymujemy mapkę szlaków i od razu wybieramy się w dżunglę.  Najpierw systemem mostów idziemy przez las namorzynowy, potem ostro w górę po kłębowisku korzeni i głazów. Pot spływa z nas strumieniami. Po niespełna godzinie docieramy do małej, dzikiej plaży. Oprócz nas nie ma tam nikogo. Woda jest wyjątkowo ciepła, a dno piaszczyste. Wspaniałe miejsce na popołudniowy relaks… 
Ścieżka typu "kłębowisko węży"

Przejście przez las namorzynowy


Na kolejny dzień wybieramy dłuższy i bardziej urozmaicony szlak, jednak tak samo zakończony na dzikiej, otoczonej skałami plaży.  Wieczorem obok naszego domku przechadza się gromada guźców, a rano odwiedza nas rodzina małp (Hanuman Langurs). 

Z tego klifu schodzimy na dziką plażę
Aż szkoda stąd wyjeżdżać, ale trzeba wracać do Kuching, skąd w niedzielę mamy lot do Kuala Lumpur. W Kuchingu szybko mija nam czas na wieczornych spacerach po promenadzie oraz  wizycie na nocnym targu, gdzie próbujemy miejscowych specjałów. W sobotę jedziemy do Sarawak Cultural Village, gdzie przedstawiciele różnych grup etnicznych robią za żywe eksponaty. W końcu oglądamy "długie domy" ludów: Iban, Bidayuh oraz Melanau. Cała wioska, licząca czasem ponad 500 osób, tworzy wspólnotę i zamieszkuje w jednym dużym domu. Każda rodzina ma co prawda wydzieloną prywatną część, ale większość aktywności odbywa się na wspólnej werandzie. Co ciekawe, ludzie w wielu wioskach Borneo także dziś wolą mieszkać w "nowoczesnych" długich domach niż osobno. 

W niedzielę po śniadaniu składającym się laksy (pikantna zupka z makaronem i krewetkami) udajemy się na lotnisko. Po przylocie do KL, kolejny cel to przejazd lądem do Tajlandii (gdzie spędzimy Święta i Nowy Rok) oraz Birma, dokąd wylatujemy 2 stycznia.

Informacje praktyczne:  nocleg w parku Bako (bungalow typu hostel – pokój bez łazienki) - 42 MYR, posiłki w kantynie (nakładamy po kilka potraw z podgrzewaczy) - cena to zawsze 5-6 MYR od osoby, bilet wejściowy do parku – 10 MYR, autobus miejski do Bako Bazar – 3,5 MYR, łódka z Bako Bazar do parku – 50 MYR (w jedną stronę do podziału na 4 osoby), Sarawak Cultural Village - normalna cena to drakońskie 60 MYR za osobę (my po krótkiej rozmowie płacimy połowę), mały durian na targu 3 MYR, 3 średnie duriany - 10 MYR, jeden mały satay (szaszłyk) - 0.50 MYR. 

Dzień 39-41: Do miasta kotów: Sibu-Kapit-Kuching (12-14 XII 2011)


Kolejnym celem są tradycyjne długie domy mieszkańców Borneo. Zbaczamy nieco z głównej drogi płynąc w górę rzeki Rajang do miasta Kapit.  Szybka łódź pokonuje 126 km w niespełna 3 godziny. Rzeka to główna arteria komunikacyjna tej części Borneo. Pływają po niej duże statki, co chwila mijamy wielkie barki z tropikalnym drewnem.  Eksploatacja dżungli idzie pełną parą.   




W Kapit czeka nas rozczarowanie.  Owszem miasteczko przyjemne, jest dobrze zachowany drewniany fort z czasów Josepha Conrada. Jednak dotarcie do ukrytych w dżungli longhousów jest trudne i bardzo drogie.  W Kapit nie ma agencji turystycznych.  Samemu też ciężko znaleźć mówiącego po angielsku przewodnika. My trafiamy tylko na podchmielonych Ibanów, a w hotelu informują nas, że godne zaufania osoby są na urlopie. Trudno. Odkładamy to na później i pierwszym porannym statkiem wracamy do Sibu, a stamtąd do Kuching. Wybieramy drogę morską, bo jest o połowę szybsza niż jazda autobusem. Zapewnia też dodatkowe atrakcje, kabinę o temperaturze chłodni na mięso i potężne fale.




Kuching (czyli po malajsku kot) okazuje się być najprzyjemniejszym miastem Borneo, a być może i całej Malezji. Piękna nadrzeczna promenada, kolorowa dzielnica chińska, a wokół kilka parków narodowych. Miejscowa ludność ma niezwykłą cechę – kultem cieszą się tu koty. Mają swoje muzeum, a na głównych skrzyżowaniach widzimy trzy wielkie pomniki kotów. To prawda, są kiczowate, ale my lubimy koty.

Byliśmy w położonym niedaleko miasta centrum rehabilitacji orangutanów w Semenggoh (zwierzęta zabrane przemytnikom wdrażane tam są do samodzielnego życia). Widzieliśmy tam orangutana z cementu oraz trzy krokodyle w klatkach. Żywe orangutany prawdopodobnie się obraziły i na popołudniowe dokarmianie nie przyszły. To ponoć dobry znak – ich rehab przebiega pomyślnie. 



Wieczorem kolacja Top-Spot Seafood restaurants. Najtrudniej jest rozeznać się w menu.  W końcu zamawiamy wskazując palcem na to, co najczęściej jedzą miejscowi. Krewetki w maśle czosnkowym (na słodko) są wyśmienite, tak samo jak jungle-ferns (łodygi czegoś z dżungli przysmażane w ostrej paście z kalmarów).

Przy wieczornym piwie poznajemy Letty z plemienia Ibanów. Zaprasza nas do swojego stolika. Prowadzi sklep z pamiątkami Borneo Tribal Arts, ma klientów na całym świecie i zna nawet kilka słów po polsku. Opowiada o Bruno Manserze, szwajcarskim ekologu zastrzelonym za obronę dżungli. Zapisuje nam w zeszycie dwie strony porad praktycznych. Tego wieczoru wielokrotnie wznosimy wspólnie ibański toast „Uuuuuu-cha!”

Informacje praktyczne:  nocleg w hotelu Green Mountain - (łazienka, klima, TV) – 50 MYR, laksa na śniadanie (zupka z makaronem i krewetkami) – 4 MYR, piwo Tsingtao (660 ml) – 7.50 MYR, piwo Tiger (puszka 330 ml) – 4 MYR, krewetki na maśle czosnkowym (porcja na 2 osoby) – 20 MYR, porcja zwykłego ryżu – 1 MYR,  wejście do parku Semenggoh – 3 MYR.

Dzień 37-38: Jaskinie Niah (10-11 XII 2011)



Opuszczamy stolicę Brunei i po dwóch godzinach jazdy Trans-Borneo Highway trzeci raz w ciągu miesiąca meldujemy się na granicy Malezji.  Kontrola jak zwykle jest sprawna i bezproblemowa. Tym razem już bez skanowania odcisków palców. Dostajemy pieczątkę uprawniająca do 90 dniowego pobytu i jedziemy do granicznego miasta Miri. Tam szybka przesiadka i po kolejnej godzinie jesteśmy na skrzyżowaniu drogi prowadzącej do parku narodowego Niah.  Dalej transport publiczny nie dociera. Dookoła panuje atmosfera miasta granicznego. Zbita z kilu desek knajpa sprzedaje tanie chińskie piwo Tsingtao po 2 ringgity (cena dwa razy niższa niż zazwyczaj), którym raczy się towarzystwo przy plastikowych stolikach. Jako że właśnie rozwinęła się tropikalna ulewa, przysiadamy z plecakami z boku. Zasięgam języka u sprzedawcy, ile kosztuje przejazd do parku. Cena to 10 MYR, jednak nikt nie chce nas zabrać za mniej niż 30. Ponoć jest już za późno. Jeden z klientów baru o mocno zamglonym spojrzeniu nalega, że nas podwiezie.  Postanawiamy spróbować autostopu i wychodzimy na drogę. Już po kilku minutach zatrzymuje się onieśmielony młody człowiek i zgadza się nas zawieść za 10 MYR.
Choć park Niah jest położony tylko 15 km od głównej szosy, mamy wrażenie, że dotarliśmy na koniec świata.  Dostajemy ładny, choć trochę brudny domek z łazienką i wychodzimy na spotkanie dzikej przyrody. 

Ten mały punkcik u wejścia do jaskini to Magda


Park Niah jest znany z ogromnych jaskiń zamieszkiwanych przez pierwotnych ludzi już 40 000 lat temu.  Zostały po nich liczne wykopaliska; narzędzia, naczynia, trumny w kształcie łodzi, a także naskalne malunki. Dziś jaskinie zamieszkuje pół miliona nietoperzy i równie dużo jerzyków, których gniazda zbierają miejscowi.  Zupa z gniazd, a właściwie ze śliny zlepiającej gałązki jest tu od wieków drogim przysmakiem i afrodyzjakiem.

Dojście do jaskiń to 3 kilometrowa ścieżka przez dżunglę. Właściwie nie ścieżka tylko luksusowy, długi, drewniany mostek.  Można go pokonać nawet w szpilkach. Po 45 minutach dochodzimy do pierwszej groty. Jaskinie robią ogromne wrażenie. To jak wejście do piekieł albo w podziemny świat trolli.  Wielka jaskinia to szeroka na 250 metrów i wysoka na 60 metrów jama, której koniec ginie gdzieś w ciemnościach. Nad nami dziwny pisk i skrzek setek tysięcy nietoperzy i jerzyków. Pod nami tysiące ton zaschniętego ptasiego guana, w którym swoje jamy drąży odrażające robactwo.  Wchodzimy w czarną czeluść uzbrojeni tylko w małą latarkę. Przed nami półtorakilometrowy szlak przez wnętrze góry. Tylko gdzieniegdzie dziesiątki metrów nad głowami przebija czasem strumień światła. Wtedy z mroku wynurzają się przeraźliwie zawiłe i poszarpane ściany jaskini.  Napełnieni niewypowiedzianą grozą tego miejsca docieramy na drugą stronę. Po krótkiej drodze przez las wyłania się przed nami Malowana Jaskinia. To miejsce pochówku tajemniczych, przedwiecznych przodków.  Na ścianach ledwie widoczne malunki, na których oddają oni cześć swoim bóstwom, a może po prostu polują. Obrazy są niewyraźne, ale niezwykle sugestywne.  Leje się z nas pot.  Czy to tylko efekt upału i wilgotności powietrza?  Zachwyceni i lekko przerażeni wracamy do naszego cichego domku w parku i dokładnie zamykamy na noc drzwi. :)


Informacje praktyczne:  1 MYR = 1 PLN.  Nocleg w parku narodowym Niah (pokój z łazienką) – 42 MYR, bilet do parku – 10 MYR, puszka Coli – 2 MYR, kolacja w parkowej kantyne – 7 MYR.

Dzień 35-36: Brunei (8-9 XII 2011)

Spędziliśmy dwa w maleńkim sułtanacie Brunei.  Pierwsze wrażenie to: gdzie się podziali mieszkańcy? Puste ulice, duże domy, a przed nimi po 3-4 dobre samochody. Cisza, żadnych ulicznych sprzedawców, korków, klaksonów, naganiaczy. Bardzo miła odmiana.

W Brunei nie ma zabytków, ale nie brakuje ciekawych rzeczy. Mamy szczęście i zwiedzamy dwa ogromne meczety.  Marmury, złote kopuły, wielkie budynki otoczone sztucznymi lagunami lub hektarami wypielęgnowanych trawników. Pokaz bogactwa państwa i sułtana, który w czasach przed Billem Gatesem był najbogatszym człowiekiem na Ziemi, a obecnie zamieszkuje pałac mający 257 łazienek.  Choć jest piątkowy wieczór, czas modłów, w obu meczetach widzimy zaledwie kilkoro wiernych.  A podobno Brunei to najbardziej muzułmański kraj Azji.

Meczet Sultana Omara Ali Saifuddina to centralny punkt stolicy BSB
Najbliższe sąsiedztwo meczetu - stare domy na wodzie
Meczet Jame'asr Hassanil Bolkiah - kolejny na cześć sułtana
Czytaliśmy o zamiłowaniu Brunejczyków do jedzenia. Ponieważ alkohol, a nawet piwo, jest w tym państwie zakazany, jedzenie ma być tu główną rozrywką. Znów coś się jednak nie zgadza. Restauracje na nadbrzeżnej promenadzie są puste, a bazarek w centrum z tanim jedzeniem zwija się wczesnym wieczorem.  

Zagadka Brunejczyków wyjaśnia się drugiego dnia.  Okazuje się, że wieczorami opuszczają jednak swoje domy, wsiadają w terenowe samochody i ruszają do Gadongu. Jest to dzielnica wielkich centrów handlowych i nocnego targu z jedzeniem. Tu widzimy ulice pełne ludzi, a nawet mały korek!  Problemem jest tylko to, że komunikacja publiczna przestaje działać już o 6 wieczorem i nie mamy jak wrócić do hotelu w centrum.  Nie ma nawet taksówek. W państwie, w którym obywatele dostają dotacje do kupna samochodu nie są pewnie potrzebne. Taksówkę w końcu wzywa dla nas życzliwa recepcja jednego z hoteli.  Cena jest na szczęście bardzo przystępna, bo benzyna jest tu tania.

Wenecja Azji?
Stolicę Brunei – miasto Bandar Seri Begawan – miejscowi nazywają Wenecją Azji. Po drugiej stronie rzeki znajduje się wielka dzielnica zbudowana na palach wbitych w rzekę – Kampung Ayer.  Transport zapewniają motorówki, które mają przystanki z wiatami. Na wodzie znajduje się kilka szkół, meczety, straż pożarna, a nawet stacja benzynowa Shella specjalnie dla motorówek (koncern ma tu monopol). Robimy sobie godzinny rejs po wodnej wiosce, oglądając również jej nową część, czyli setki identycznych domów na palach.  Taki dom to bardzo dobry adres. Jest blisko do miasta, rzeka daje naturalną klimatyzację, a jak trzeb to można zarzucić z werandy wędkę i złowić coś na obiad.

Kampung Ayer  - domy na wodzie
Nowoczesna nawodna dzielnica mieszkaniowa

Informacje praktyczne:  1 $B = 2,5 PLN. Wiza nie potrzebna.  Hotel RH Resthouse – 38 $B, przejazd autobusem po mieście - 1 $B, godzinny rejs po wodnej wiosce - 10 $B, taksówka z Gatongu na nadbrzeże – 10 $B, danie obiadowe (np. bakso lub mee, różne odmiany dań z makaronem) – 5-7 $B, posiłek na targu – 1 $B, autobus do Miri w Malezji – 18 $B, mała Coca-Cola – 1 $B.

P.S. W autobusowej zamrażarce (Sandakan-KK)

Dzień 30-34: W "dżungli" Borneo: Kinabalu-Sukau-Sandakan (3-7 XII 2011)

Po kilkudniowym pobycie w stolicy malezyjskiego stanu Sabah - Kota Kinabalu - jedziemy w głąb wyspy Borneo. Niestety prawdziwej dżungli dawno już tam nie nie ma, są za to ciągnące się dziesiątkami kilometrów plantacje palm olejowych. 

Po dwugodzinnej jeździe trafiamy do parku narodowego pod górą Kinabalu.  Ze względu na pogodę (deszcz i mgła) nie ma szans na jednodniowe wejście w stylu alpejskim. Rezygnujemy ze skomercjalizowanej „wspinaczki” z wymuszonym zakupem noclegów, wyżywienia i przewodnika. Zamiast tego chodzimy po ciekawych szlakach w parku u stóp góry.  Przez dwa dni nie spotykamy  innych turystów.  Przechodzimy Liwagu trail, który jest 6 kilometrową stromą ścieżką wzdłuż rzeki.  Kilkakrotnie przechodzi się przez strumienie i małe wodospady. Na jednym z nich Magda zalicza bolesny upadek na śliskie kamienie. Na szczęście oprócz siniaka wielkości Borneo – nie ma większych obrażeń.  Zwierząt nie ma tu za wiele, nie licząc pająków. Magda, która nienawidzi pajęczyn idzie z tyłu machając przed sobą patyczkiem.  Ja mimo, że robię to samo co chwila czuję na twarzy lepkie nitki.  Docieramy na punkt widokowy pod Tiphonon Gate. Mgła jak mleko zasłania widoczną wcześniej z ponad 100 km górę. Turystom z Malezji poruszającym się po parku samochodami to nie przeszkadza, robią sobie grupowe zdjęcia z nami na tle wielkiej chmury. W sumie przechodzimy ponad 15 kilometrów i jest to dość fajna przygoda. 


W dniu naszego wyjazdu o 7 rano w końcu widać górę. Trzeba przyznać, że jej ogrom i poszarpane kształty robią duże wrażenie.

  
W wyborze dalszej trasy zdajemy się na los. Łapiemy pierwszy przejeżdżający autobus i okazuje się, że jedzie w okolice płynącej przez środek Borneo rzeki Kinabatngan. Jak wyczytaliśmy jest to jedyna w tej części wyspy ostoja dzikiej przyrody. Po 4 godzinach w autobusie i dalszych 40 km autostopem docieramy na prawdziwy koniec świata.  Droga kończy się w małej wiosce Sukau.  Jest tam kilka chat dla turystów, których biura podróży dowożą na safari po rzece. Teraz jest tam pusto i uroczo. Nad ranem jednak ta cicha wioska robi się głośna. O 4.20 zawodzi muzzezin z meczetu, wtóruje mu wyciem gromadka psów. Do tego dołączają się koguty z całej wioski.  


Decydujemy się na poranny rejs łódką po rzece mając nadzieję na spotkanie słoni, krokodyli, orangutanów i nosaczy.  Udaje się zobaczyć tylko te ostatnie - widzimy dwie małpy z ogórkowatymi nosami siedzące wysoko na drzewie. Widzimy też sporo różnych ptaków, w tym dzioborożce.  Wycieczka udana choć zostaje niedosyt. Prawdziwą dziką przyrodę spotkać można chyba już tylko w Afryce lub Amazonii.


Kolejnego dnia jedziemy do Sandakanu. Miasto bardzo nam się podoba. Centrum składa się obdrapanych, trochę slamsowatych bloków i krótkiej nadmorskiej promenady. Tuż obok przybijają kutry rybackie. Połów wyładowują prosto na znajdujący się w samym centrum targ rybny. Obok biegają gromadki dzieci rybaków śmiejąc się i wyciągając ręce po kilka ringgitów.  


Następnego dnia wracamy do Kota Kinabalu. Po raz kolejny przejeżdżamy obok wielkiej góry - tym razem dobrze widocznej ponad chmurami. Po 7 godzinach w lodowatym autobusie jesteśmy znów w KK. Jutro ruszamy promem do sułtanatu Brunei.  

Informacje praktyczne: 1 Ringgit (MYR) = ok. 1 PLN, 1 litr benzyny - 1.9 MYR, hotel Mountain Resthouse przy parku Kinabalu – 40 MYR (bez łazienki), hotel Rose Inn w Sandakan – 45 MYR (bardzo miła obsługa, klimatyzajca, śniadanie choć bez lazienki), hotel Barefood B&B w Sukau – 50 MYR (dobry standard, łazienka), rejs po rzece – 35 MYR (2 godz, cena od osoby),  minibus KK-Park Narodowy Kinabalu – 20 MYR, autobus Sandakan-KK – 43 MYR, wejście na Kinabalu (2 dni, w tym nocleg, przewodnik, wyżywienie, opłaty i permity) - 1200 MYR (w grupie 2 osobowej). 

Dzień 28-29: Kota Kinabalu (1-2 XII 2011)

Jesteśmy po raz drugi w Malezji, tym razem na Borneo. Stolica stanu Sabah - Kota Kinabalu to nowoczesne miasto położone w zatoce, z ktorej widać szczyt oddalonego o 80 kilometrów masywu Kota Kinabalu (4095 mnp - najwyższa góra płd-wsch. Azji). KK nie przypomina miast filipińskich, składa się z apartamentowców, centrów handlowych i hoteli których w samym centrum jest kilkadziesiąt. Na każdym rogu jest czynna w nocy restauracja z owocami morza, które pływają w wielkich akwariach. Kolorytu dodaje targ filipiński (przemycane papierosy, podróbki iphonów etc.) oraz nocny targ z jedzeniem. Próbujemy tam grilowanego homara, krewetek i kalmarów. Ten pierwszy jest dość drogą przyjemnością - koniecznie trzeba się targować.





Po drodze z lotniska spotykamy Włocha i Amerykanina. Udajemy sie z nimi pod pierwszy adres hotelu z przewodnika. Warunki są słabe za to atmosfera typowo "backpakerska". Jesteśmy bardziej wymagający i za tą samą cenę co piętrowe łóżko w dormitorium znajdujemy za rogiem czysty pokój z łazienką i klimatyzacją. Włoch planuje wejście i zejście na Kota Kinabalu ciągu 4 godzin. Normalnie zajmuje to forsowne 2 dni z noclegiem w połowie drogi. Coraz mniej osób decyduje się jednak na ten wariant z powodu koszmarnie drogiego noclegu i fatalnych warunków w schronisku Laban Rata (brak ogrzewania i gorących pryszniców przy temp. w nocy ok. 0 st.). Choć Włoch zaraża entuzjazmem my zdecydujemy jutro na miejscu. Wbrew temu co piszą przewodniki prycz w schronisku nie brakuje.
 
W tle po lewej Góra Kinabalu

Dzień 26-27: Żegnamy Filipiny (29-30 XI 2011)

Kolejne dwa dni nieśpiesznie wracamy z gór, spędzając po 6 godzin w autobusach. Niezwykle malownicza droga wiedzie szczytami gór, osiagając momentami ponad 2500 npm. Nocujemy kolejno w Baguio (spore choć przyjemne miasto w górach) oraz Dau.
To ostatnie to tylko przystanek w pobliżu lotniska Clark położonego 70 km od Manili. Wybraliśmy go by nie wracać do tego miasta. Kiedyś mieściła się tu amerykańska baza lotnicza i do dziś jest to stolica filipińskiej prostytucji. W naszym hotelu (zresztą najczystszym i najporządniejszym jak dotąd) pokój wynajmuje się na godziny (3, 12 lub 24 z możliwością dodatkowej opłaty za każdą kolejną godzinę). Część klienteli wygląda na weteranów wojny wietnamskiej...

Dziś żegnamy Filipiny, kraj wielkich kontrastów ale też pogodnych i przyjaznych ludzi. Do plusów zaliczymy wspaniałe plaże, góry, powszechną znajomość angielskiego, niskie ceny (szczególnie używek). Minusy to fatalne jedzenie (tłuste, twarde, zwykle podawane z koścmi mięso; kwaśne glutowate zupy - do których schłodzenia dolewa się zimnej wody; wszechobecny ryż i lokalne kurioza np. jajo z zarodkiem - balut czy jednodniowe grillowane kurczaki jedzone w całości). 



"Gimbus" na górskiej drodze


Balut - tania (15 PHP) i pożywna przekąska


Informacje praktyczne: hotel Sogo w Dau (opłata za 15 godzin) - 980 PHP, hotel w Banaue (z łazienką i ciepłym prysznicem) - 600 PHP,
butelka 0.7l rumu Tanduay lub dżinu San Miguel - ok. 70 PHP, litrowa butelka piwa Red Horse - 63 PHP, obiad w miejscowym lokalu sieciowym - 100 PHP, obiad w droższej (nie znaczy lepszej) restauracji - 150-250 PHP.