Dzień 142-149: Gili Trawangan – wakacje od podróżowania (24-31 III 2012)

Po blisko pięciu miesiącach w drodze daliśmy sobie prawo do małych wakacji od podróżowania. Zalegliśmy na Gili T, czyli jednej z trzech małych wysepek tuż przy indonezyjskiej wyspie Lombok. Mamy tu wszystko, co potrzebne do wypoczynku: słońce, biały piasek i turkusową wodę. Pływamy jak w akwarium razem z kolorowymi rybkami i wielkimi żółwiami. Na wyspach nie ma motoryzacji, można je co najwyżej objechać bryczką lub rowerem. Nie jest to jednak potrzebne, bo spacer zajmuje niecałe dwie godziny. Gili T staje się trochę turystyczna, ale dopóki nie ma tu wielkich hoteli, nam to nie przeszkadza.
Jedyny spacer w ciągu dnia
Czekając na zachód słońca
Dni stały się do siebie podobne. Po śniadaniu, które donoszą nam na ganek, udajemy się na naszą plażę, gdzie zajmujemy zawsze wiatę numer jeden. Zamawiamy Bintangi, zalegamy na materacach, a potem idziemy do wody. Reszta dnia upływa w pozycji horyzontalnej. Wieczorami idziemy jeszcze oglądać zachody słońca nad wulkanem Agung na Bali do jednego reggae barów. Choć ta wyspa jest oddalona tylko o dwadzieścia kilka kilometrów, zawsze jest pokryta chmurami, tak samo jak bliższy górzysty Lombok. A na Gili ciągle świeci słońce. To jakiś meteorologiczny fenomen. Aż się nie chce wyjeżdżać.

Wulkan na dalekim Bali i samotny fotograf
To nie Magda
Ognisko po zachodzie słońca, oczywiście przy muzyce reggae
PS. Są też i takie atrakcje (ale ponoć słabe i nie warto) 

Informacje praktyczne: turystyczny przejazd z Ubudu (wolnym promem) – 150 000 INR, Beach Cafe Bungalows (wspaniała plaża, klima, śniadanie) – 250 000 INR, Dino Bungalows (większy ale bez Klimy, lepsze śniadanie i centralna lokalizacja) – 150 000 INR, Bintang – 30000-35000 INR, krewetki w sosie czosnkowym w Juku – 38 000 INR (ulubione danie Magdy), kotlet kijowski z frytkami – 38 000 INR (ulubione danie Pawła), pyszna mie goreng na nocnym targu w Warung Jawa – 15 000 INR.

Dzień 137-141: Nyepi – nowy rok w Ubud (19-23 III 2012)

Ubud w przeciwieństwie do Kuty przyciąga nieco inny profil turystów.  Miasteczko pozycjonuje się na artystyczno – kulturalną stolicę Bali. Nie ma tu wielkich sieciowych hoteli, ani nocnych klubów. Obecnie jest to raczej mekka miłośników New Age. Do wyboru są dziesiątki różnych mentalnych uzdrawiaczy, guru, mistrzów medytacji oraz specjalistów od wellnessu i detoksu. Większość z nich zachodni ekspaci, którzy tu odnaleźli swoje miejsce i nadzianych klientów. Na ulicach szczególnie wiele jest samotnych kobiet w średnim wieku. Miejscowi mówią, że to efekt książki „Jedz, módl się i kochaj”.

W sanktuarium małp, czyli agresywnych i złośliwych nosicielek wścieklizny.
Pani z lewej zostanie za chwilę ugryziona w ramię, a na autora zdjęcia podającego jej
chusteczkę do dezynfekcji rany rzuci się druga małpka ;(
Wejście do Goa Gajah, tylko dla odważnych i dorosłych
 Nasz przyjazd zbiega się z przygotowaniami do hinduistycznego Nowego Roku. Na ulicach codziennie wieczorem odbywaj się procesje z darami. Ze świątyń słychać dźwięki gamelanu. Postanawiamy zostać kilka dni i obserwować rozwój wypadków.  To już nasz trzeci Nowy Rok w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Najciekawszy i najbardziej spektakularny. 

Świeży ryż, owoce i ciasteczka dla bogów
Jest również coś dla małych demonów
W wieczór poprzedzający Nowy Rok odbywa się wielka parada ogoh-ogoh. Mieszkańcy niosą głównymi ulicami miasta wielkie figury przedstawiające demony. Są on nastepnie niszczone, co ma symbolizować pozbycie się zła z ciał i umysłów. W tym czasie w domach obchodzi się wszystkie zakątki głośno stukając w garnki i patelnie. To też jest sposób na odpędzenie złych duchów. 
 
Procesja ogoh-ogoh. Każda grupa ma swoje demony, także dzieci.
Kobiety i ich straszydło
Wszystko to trwało prawie do północy, a potem zapadła wielka CISZA
Najbardziej nieprawdopodobny jest jednak Nyepi – dzień nowego roku. Jest to dzień kompletnej ciszy. Całe miasto zamiera, na ulicach nie ma żadnego ruchu, nie działają sklepy i restauracje. Nie wolno nawet korzystać z elektryczności. Ponoć cała Bali jest wtedy na jeden dzień odcięta od świata, nie działają porty ani lotnisko.  Wszyscy ludzie muszą zostać w domach. Jest to czas przeznaczony na refleksję i kontemplację swojego życia. Jak to przeżyliśmy? Poprosiliśmy właściciela naszego domku by nie wyłączał nam prądu. Bez otwieranych okien nie przeżylibyśmy bez klimatyzacji. Jako turyści mogliśmy też palić wewnątrz światło.  Poprzedniego dnia zrobiliśmy zapasy jedzenia i picia (jajka na twardo, chleb, ser). Gdy ciekawi wyszliśmy popołudniu na ulicę były tam tylko bezdomne psy. Znienacka pojawił się patrol miejscowych w tradycyjnych strojach i z bambusowymi pałkami. Grzecznie, ale stanowczo zostaliśmy poproszeni o powrót do hotelu, jako że dziś nie ma w Ubud nic do oglądania. 

Dzień Nyepi - wymarłe ulice
W Nyepi nie wolno opuszczać domów ani hoteli
Taniec Kecak (kilka dni przed dniem ciszy)
W przedstawieniu bierze udział cała wioska
Na koniec transowy taniec boso na płonących skorupach orzechów kokosowych


Informacje praktyczne: bemo Kuta – Ubud 100 000 INR (za 2 osoby),  homestay Budi’s – 200 000 INR (domek w ogrodzie, klima, ciepła woda, śniadanie, wifi),
Jedzenie – Ibu Oka – pieczone prosie – 30 000 INR (wersja specjal z różnymi dodatkami – b.dobre), coca-cola 1.5l – 15 500 NR, 
Wstępy: Sanktuarium małp – 20 000 INR, Goa Gajah – 15 000 INR, taniec Kecak – 75 000 INR. 1 $ = 9 700 INR

Dzień 134-136: Kuta, Bali (16-18 III 2012)

Kuta to nieformalna stolica Bali i symbol międzynarodowej turystycznej komercji, w zagęszczeniu niespotykanym nigdzie indziej. Od czasu mojej wizyty i zamachów bombowych w 2001 roku zmieniła się na gorsze. Drogę do plaży zagradza rozgrzebana budowa kilku luksusowych hoteli. Wieczorem na głównej ulicy Jalan Legian działa więcej, jeszcze większych dyskotek. Ulica zaludniana jest głównie przez imprezującą białą młodzież i miejscowych dilerów. Co kilka kroków pada propozycja nabycia marihuany, haszyszu, halucynogennych grzybków. Choć za posiadanie narkotyków oficjalnie grozi kara śmierci, ścigani są nieostrożni biali, a miejscowym handlarzom policja w drogę nie wchodzi.

Zagubiona w Kucie
Pogodę mamy w kratkę, kilka razy dziennie przetacza się tropikalna ulewa, a niebo jest cały czas zachmurzone. Nam to jednak nie przeszkadza. Nie przyjechaliśmy tu się kąpać, a zaleczyć rany na nogach po otarciach z wulkanicznego pyłu i ukąszeniach komarów. Mamy tu wszystko co potrzeba do szczęścia. Sympatyczny, czysty pokój z Internetem i dobre jedzenie w restauracji za rogiem. Żeby jeszcze piwo było tańsze… Nasza aktywność ogranicza się do spacerów na piękną, szeroką plażę, gdzie razem z tłumem innych czekamy na zachód słońca. Niestety z powodu chmur ani razu nie jest nam dane go oglądać. 

Magda odnaleziona
Droga do Kuty

W Indonezji podobnie jak w innych krajach próbujemy przemieszczać lokalnym transportem i nie korzystać z turystycznych minibusów.  Nie jest to łatwe zadanie. Transport publiczny jest powolny, a podróż wymaga częstych przesiadek.  Najgorzej idzie dogadywanie się z kierowcami bemo, czyli małych furgonetek pełniących funkcję transportu miejskiego i taksówek. Ich kierowcy widząc turystę zawsze kilkukrotne zawyżają cenę. 

Pomnik ofiar zamachów z 2001 roku
Droga z Prabolingo do Kuty była wyjątkowo ciężka. Najpierw na dworcu przepuściliśmy kilka autobusów czekając na jedyny z klimatyzacją. Gdy już w nim siedzimy okazuje się, że jednak nie pojedzie i trzeba się przesiąść do zwykłego. Potem jest szaleńcza jazda w deszczu, wyprzedzanie na trzeciego i na zakrętach. By było szybciej pasażerowie muszą wyskakiwać w biegu. Po drodze widzimy dwa koszmarne wypadki z udziałem ciężarówki i autobusu. Szczęście nam jednak sprzyja i wieczorem w całości docieramy do Ketapang, skąd odchodzą promy na Bali.  Nazajutrz po przeprawie łapiemy autobus do Denpasar. Mimo niewielkiej odległości jedzie prawie 4 godziny. Powodem są korki i kręte drogi. W Denpasar jest aż 5 rożnych dworców autobusowych, a każdy z nich jest położony na przeciwległym krańcu miasta. By przemieścić się na właściwy terminal (transport do Kuty odjeżdża z Tegal), konieczna jest kolejna przeprawa z kierowcami bemo. W końcu chyba ósmy zagadywany zgadza się nas zabrać na normalną cenę.

Informacje praktyczne: autobus Probolingo – Buyawangi (Ketabang) – 27 000 INR, hotel Manyar w Ketapang – 150 000 (klima, TV, śniadanie), prom na Bali – 6000 INR (45 min), autobus do Denpasar – 30 000 INR (3 godz), bemo na terminal Tegal – 5000 INR, public bemo do Kuty – 10 000 INR, hotel Anemone – 25000 INR (nowe i ładnie urządzone domki, klima, ciepła woda, wifi, mały basen).


Jedzenie w Kucie – 30 000 INR (np. stek z frytkami, krewetki masełm, kotlet z kurczaka), piwo Bintang – 25 000 INR (tak samo w sklepie i barze), miejscowy alkohol – 130 000 INR (whisky 680 l), pranie – 6 000 INR / kg.

Dzień 132-133: Na wulkanie Gunung Bromo (14-15 III 2012)

Ze złej pogody wpadamy w jeszcze gorszą. Wieczorem w Ceromo Lawang pod wulkanem Bromo jest bardzo zimno, leje deszcz i wieje urywający głowę halny.


 Z transportem publicznym jest tu bardzo krucho. W Prabolingo dokąd docieramy z Surabaji jesteśmy zmuszeni wynająć busa do Ceromo. Kiedyś ludzie chcący gdzieś jechać stopniowo zapełniali autobus, który ruszał, gdy uzbierało się 8-10 pasażerów. Teraz miejscowi się wycwanili i chowają się czekając aż zjawi się jakiś turysta, który wyczarteruje cały pojazd. Wtedy wychodzą z ukrycia i dosiadają się do opłaconego już pojazdu.  Nie podoba nam się to, ale wyjścia są tylko dwa: albo znaleźć innych turystów i podzielić koszt (my trafiamy na Amerykanina, który spędził na przystanku kilka godzin), albo bardzo długo czekać … 

Walka z wiatrem na krawędzi wulkanu
  Rankiem pogoda pod wulkanem trochę się poprawia. Wciąż jednak wieje silny wiatr. Dwukilometrową równinę na dnie dawnego krateru pokonujemy w tumanach wulkanicznego pyłu. Wspinamy się na wierzchołek Bromo i spoglądamy do środka na jezioro z gotującą się brunatną wodą. Siedzący na górze samotny mężczyzna bardzo chce nam sprzedać wiązankę kwiatów. Ponoć Indonezyjczycy wrzucają je do krateru jako ofiarę dla żywiołu. Widoki są wspaniałe szkoda jedynie, że silny wiatr uniemożliwia przejście po krawędzi krateru. 

Wnętrze krateru
 Po powrocie do hotelu zmywamy z siebie wulkaniczną szadź (na szczęście jest gorąca woda). Pora ruszać dalej. Publiczny bus był ponoć o 9.30, a następny teoretycznie odjeżdża o 15 (o ile będzie zbierze się komplet, co jest o tej porze roku mało prawdopodobne). Ryzykujemy i wynajmujemy prywatny kurs. Oczywiście zaraz pojawia się kilka miejscowych kobiet z wielkimi tobołami, czekających tylko na taką okazję.  

Zmęczeni i zakurzeni po zejściu z Bromo 

Informacje praktyczne: taksówka na terminal autobusowy w Surabaji – 63 000 INR (jest ponad 10 km za miastem), autobus Surabaja – Probolingo – 23 000 INR (3 godz), minibus Proboling – Ceromo Lawang – teoretycznie 25 000 INR od osoby przy kursie publicznym, wynajęcie prywatne w 3 osoby za 200 000 INR, hotel Lava Cafe w Ceromo – 159 000 INR (cena w niskim sezonie, warunki schroniska górskiego, mały pokój bez łazienki i ogrzewania), opłata za wejście na teren parku narodowego -25 000 INR.

Dzień 131: Surabaja Johnny, życie gorzki ma smak (13 III 2012)

Będąc w Surabaji trudno uwolnić się od tego songu Brechta:
 

Miasto jest brzydkie i zaniedbane, a życie w nim musi być ciężkie. Ludzie w Indonezji mają jednak niezwykłą pogodę ducha, co obserwujemy już w samolocie. Wracający do domu Indonezyjczycy śmieją się, głośno żartują i dokazują. Ponieważ na ulicach jesteśmy jedynymi turystami wzbudzamy powszechne życzliwe zainteresowanie. Nawet taksówkarze są mili i nieupierdliwi.


Indonezja to dziewiąty i ostatni z azjatyckich krajów na naszej trasie.  Jedziemy tam pomimo pory deszczowej, która zwykle trwa od listopada do marca. W Surabaji lądujemy o północy i szybko przechodzimy procedury wizowe. Zarezerwowany przez Internet hotel okazuje się bardzo przeciętny i położony przy ciemnej ulicy pełnej magazynów i hurtowni. Jest stąd przynajmniej blisko do starej części miasta. Idziemy na spacer do dzielnicy arabskiej. Do meczetu Ampel nie zostajemy wpuszczeni mimo odpowiednich strojów. Jesteśmy bowiem szczelnie okryci płaszczami przeciwdeszczowymi. Pozostaje spacer po suku, zadaszonym bazarze. Porównywanie go do suków Allepo, czy Damaszku do ogromna przesada, ale przynajmniej nie pada tu na głowę. Deszcz towarzyszy nam zresztą od rana, a ulice zmieniają się w jeziora brudnej wody. Moczymy w niej poranione wcześniej stopy, co za kilka dni skończy się małym zakażeniem. Pomagają dopiero trzymane na czarną godzinę antybiotyki.


Na kolację planujemy wyjście do Chińskiej dzielnicy. Wg przewodnika główna ulica Chinatown – Kyo Kyo miała wieczorami zamieniać się w deptak pełen małych jadłodajni. Niestety nic takiego już nie istnieje. W poszukiwaniu kolacji przemierzamy puste ulice. Na rogach czeka po kilkunastu właścicieli riksz, którzy patrzą z nadzieją, że weźmiemy jakiś kurs. Na ziemi pod wiatami śpią rodziny z dziećmi.

W końcu znajdujemy kilka warungów (ulicznych restauracji). Jedzenie jest tanie i dobre, jest tylko problem z zakupem piwa. Znajdujemy go dopiero w supermarkecie. Bintang, czyli sztandarowe indonezyjskie piwo dramatycznie podrożał. Duża butelka to w sklepie wydatek ok. 8 zł. Ceny mocniejszych trunków to już zupełny kosmos. Np. whisky Johnnie Walker Red kosztuje ponad 770 000 INR (250 zł). Wszystko za sprawą drakońskich podatków.

Zauważyliśmy, że ludzie są tu mocno wkurzeni i otwarcie krytykują rząd. Codziennie przez kraj przetacza się fala demonstracji. Główne wydania wiadomości są zdominowane przez dwa tematy – protesty i zamieszki oraz wypadki i katastrofy komunikacyjne. Te ostatnie zdarzają się prawie codziennie - przez niecałe 3 miesiące w kilkunastu wypadkach autobusów zginęło już 65 osób. Ponieważ przed nami sporo przejazdów, obiecujemy sobie nie siadać ani z przodu, ani z tyłu…


Informacje praktyczne: wiza indonezyjska 30 dniowa, otrzymywana na lotnisku – 25 $, taksówka kuponowa z lotniska do centrum - 102 000 INR, hotel Orchid Guesthouse – 135 000 INR (przygnębiający wystrój i lokalizacja), smażone krewetki (bakar dong) i kalmary (gumi-gumi) z ryżem w ulicznym barze – po 18 000 INR, piwo Bintang 660 ml – 25 000 INR, 1 $ = 9500 INR.

Dzień 128-130: Przez północno-wschodnią Tajlandię: Ubon Ratchathani - Nang-Rong (Phanom Rung) - Ayuthaya (10–12 III 2012)

Przyjazd z Laosu do Tajlandii jest małym szokiem. To jak przeprowadzka ze spokojnej, trochę zacofanej wsi do ruchliwego miasta. Już w niewielkim, przygranicznym Ubon wita nas wieczorny korek, kolorowe neony i zgiełk, od którego zupełnie odwykliśmy. 
Zaskoczeniem są problemy z dogadaniem się po angielsku. Nawet polecany hotel, w którym się zatrzymujemy, nie ma dającego się odczytać szyldu, a portier nie mówi po angielsku. Poza tym wszystko jest świetne. W Tajlandii standard usług turystycznych (przejazdy, hotele, restauracje) jest wyższy, a ceny niższe. Można też zjeść po 22, z czym w Laosie były problemy.

Naszym celem znów jest Bangkok, z którego wylatujemy do Indonezji. Trasę planujemy tak by zobaczyć najciekawsze miejsca po drodze. Północno-wschodnia Tajlandia była długo pod panowaniem Khmerów i usiana jest ruinami świątyń. Region Isan słynie też ze swojej, wyjątkowo pikantnej kuchni.

Wejście do khmerskiej świątyni w Phnom Rung

Drugiego dnia wieczorem docieramy do Nang Rong. Nie ma tam nic ciekawego oprócz drogi szybkiego ruchu. Jest to jednak najbliższy punkt noclegowy przy parku historycznym Phanom Rung. Wynajmujemy w hotelu motorower (300 B) i ruszamy do oddalonej o 28 km świątyni. Czy warto było tłuc się taki kawał po tajskiej prowincji? Zdecydowanie tak. Ten zbudowany na szczycie wygasłego wulkanu kompleks mógłby być ozdobą Angkoru, nie ustępując jego najwspanialszym świątyniom. Został skrupulatnie, ale nienachlanie odnowiony. Konstrukcję wzmacnia od środka betonowe rusztowanie, zrekonstruowano płaskorzeźby. Największym atutem jest jednak wspaniałe położenie. 


Spaleni od słońca (wystarczyła godzina w słońcu na motorowerze) ruszamy do Koratu. Tam okazuje się, że nie ma już bezpośrednich autobusów do Ayuthayi. Wsiadamy więc w autobus do Bangkoku ale kierowca obiecuje wyrzucić nas gdzieś w pobliżu. Miejsce przesiadki okazuje się sklepem przy autostradzie. Jedyna opcja na wydostanie się to wynajęcie tuk-tuka. Była to najbardziej szaleńcza jazda, jaką dotąd przeżyliśmy. Trudno uwierzyć, ale ten mały trójkołowiec potrafi rozpędzić się do ponad 100 km i wyprzedzać wszystko na autostradzie. Brakujące do celu 25 km pokonujemy błyskawicznie. Kierowca odstawia nas pod wskazany hotel, który okazuje się bardzo dobry. Zadowoleni z udanej podróży wychodzimy tuż przed 23 do knajpy na rogu, gdzie nawet o tej godzinie można liczyć na smakowite green curry.


Ayuthaya, pozostałości dawnej stolicy
Ostatnie przedpołudnie mija nam na spacerze po historycznym parku w dawnej stolicy – Ayuthayi. Między jeziorkami i mostkami stoją tam liczne i dość zrujnowane waty, czedi, stupy i parangi. Zwłaszcza te ostatnie są fotogeniczne, ze względu na swój fallusowaty kształt. Ze świątyń stojących nad rzeką wyróżnia się Wat Wattanaram, który niedawno widzieliśmy zalany wodą na zdjęciach tajskiej księżniczki. Po wielkiej powodzi nie ma już w mieście śladów, ale do tego jedynego watu nie można jeszcze wchodzić.

Wat Wattanaram

Tuk-tuki w Ayuthai są inne niż w Bangkoku,
a ich kierowcy znacznie przyjemniejsi
Zadowoleni wsiadamy w minibusa i po 90 minutach jesteśmy już w Bangkoku. Na lotnisku małe zaskoczenie – nigdzie nie udaje się sprzedać laotańskich Kipow, których trochę nam zostało. Tajskie banki nie skupują waluty sąsiada bo uważają, że można tam wciąż płacić w Bhatach.

To już trzecia i na razie ostatnia nasza wizyta w Tajlandii. Będziemy ją miło wspominać jako jeden z najprzyjemniejszych krajów do taniego podróżowania.

Informacje praktyczne:
Hotel w Ubon – Aree Mansion – 300 B (polecamy, klima, TV, wi-fi), jedzene – świetna wielka restauracja zaraz na rogu (polecamy kalmary w paście chili, albo muszle w sałatce – oba dania po 80 B, czyli ok. 8 zł), tasówka na dworzec – 60 B, autobus Ubon – Surin – 135 B,
Autobus Surin – Nam Rong – 70 B, Honey Inn w Nam Rong – 350 B (polecamy), wstęp do parku historycznego Phnom Rung – 100 B, autobus Nam Rong - Korat – 70B, autobus do skrzyżowania przy Ayauthayi – 195 B, tuk-tuk do miasta – 250 B, hotel PU Guesthouse – 550 B (polecamy klima, TV, lodówka), minibus do BKK – 60 B (+ dodatkowe 60 B za 2 bagaże), pociąg z centrum na lotnisko – 45 B (30 min).

Dzień 124-127: Si Pha Don (4000 wysp), czyli prawie jak na Podlasiu (6–9 III 2012)

Wszyscy spotkani w Laosie podróżnicy zachwalali Si Pha Don, jako idealne miejsce do relaksu.  Położone przy granicy z Kambodżą tysiące małych wysepek na Mekongu (większość z nich to tylko kępa krzaków) faktycznie są dość urokliwe. Mekong w tym miejscu rozdziela się na wiele mniejszych strumieni, które przebijając się przez skały tworzą liczne wodospady. Rzeka czasami przypominała nam nasze Podlasie i przełom Bugu, tylko z dużą liczbą turystów z całego świata. 

Początkowo po bohaterskiej przeprawie lokalnym transportem z Champasak (na kubłach z farbą i workach z nawozami) trafiamy na największą z wysp - Don Khong. Jechał tam ostatni lokalny autobus i nie było wyboru. Ale nie żałujemy. Główna osada to jedna ulica nad rzeką z kilkoma niezłymi hotelemi i nadbrzeżnymi restauracjami. Idealne miejsce by oddawać się konsumpcji (ceny jedzenia a zwłaszcza napojów są bardzo niskie) i kontemplować leniwie płynącą rzekę.
 


 
W królestwie wody - wyspy na Mekongu
Kilka godzin nam wystarcza i następnego dnia ruszamy na kolejne wyspy. Po przeprawie przez Mekong łapiemy songthaew wypełniony po dach młodymi turystami (jest nawet jedna Polka). Oczywiście i dla nas znajduje się jeszcze miejsce.  Docieramy do Ban Nakasang – mieściny, z której odpływają łodzie. Po 30 minutach lądujemy na małej plaży na wyspie Don Det. Jest sporo plażowiczów, niektórzy próbują też pływać na dętkach. Teren jest gęsto zabudowany prostymi bungalowami i restauracjami. Chcemy znaleźć coś spokojniejszego. Idziemy najpierw ścieżką wzdłuż zachodniego brzegu. Jest tu brudno, śmierdzi, wkoło trwają mini-budowy, a bungalowy stojące na palach nad rzeką są bardziej niż skromne. Czyściej i ładniej jest na wschodnim brzegu. Jednak tam wszystkie fajniejsze miejsca (a mamy na myśli domek nieotoczony śmietnikiem i wyposażony w łazienkę) są zajęte. Ostatecznie znajdujemy coś w samej osadzie. Bungalow na werandę i dwa fajne hamaki. Wieczorem jednak jest głośno. Słychać, że wiele młodych osób przyjeżdża tu by się bawić.


Plan sytuacyjny Si Pha Don
Rower to najlepszy środek transportu, szkoda tylko że nie pływa
Typowa wioska na wyspach
Kolejnego dnia przenosimy się dalszą wyspę – Don Khon, połączoną z Don Det starym, francuskim mostem. Wreszcie znajdujemy to, czego szukaliśmy.  Ładny cichy bungalow, z łazienką i klimatyzacją. Jest tu też co oglądać. Pożyczamy rowery i objeżdżamy wyspę dookoła. Gruntowa ścieżka wiedzie przez las i małe wioski. Oglądamy dwa wspaniałe wodospady złożone z wielopiętrowych kaskad. Jest nawet zabytek techniczny. To pozostałości po jedynej w Laosie, kilkunastokilometrowej linii kolejowej. Zbudowali ją Francuzi pod koniec XIX w. by przerzucać towary przez nieżeglowny środkowy odcinek Mekongu.  Pierwszym ładunkiem na nowej linii kolejowej były dwa parowce. Na obu krańcach torów znajdują się dwa stare parowozy i bogata dokumentacja tych pionierskich czasów. 

Główna ulica na Don Khon
Jednym problemem na Don Khon jest tzw. opłata „klimatyczna” zbierana przy moście przez miejscową starszyznę – 20 000 K. Dokładnie nie wiadomo, za co się płaci i czy jest ona jednorazowa (jak powiedział nam właściciel hotelu), czy jednodniowa. Pobierający opłatę staruszek jest mało komunikatywny, a na pytania reaguje machaniem rękami i krzykiem. Codziennie są w tym miejscu awantury z turystami i wygląda, że nawet miejscowi mają go dość bo psuje im biznes. Posterunek opłat jest czynny tylko do godz. 17, zresztą można go łatwo ominąć wybierając boczną drogę (co też zrobiliśmy). 

 


Nasz wypasiony bungalow na Don Khon
 Generalnie zgadzamy się z innymi podróżnikami. Warto pojechać na Si Pha Don, ale polecamy udać się od razu na Don Khon. Można też wybrać się na Podlasie gdzie jest podobnie relaksowo, tylko turystów mniej. 

Informacje praktyczne: 

Wyspa Don Khong – największa, najbardziej elegancka, najcichsza
przejazd z Champasak do Don Khong: prom przez Mekong – 3 000 K, taksówka z Ban Muang do skrzyżowania – 20 000 K, autobus lokalny do Don Khong – 40 000K (wraz z promem, 2.5 godz), hotel Pon’s w Muang Khong– 100 000 (klima, TV, ciepła woda)

Wyspa Don Det – imprezowo - bacpackerska, hałaśliwa, dużo niskiej jakości hosteli
przejazd z Don Khong do Don Det – jest publiczna łódka o 8.30 za 40 000, dojazd niezależny jest bardziej skomplikowany: prom – 15 000 K/ os, songthaew do Ban Nakasang – 15 000 K, łódka na Don Det – 15 000 K, hotel Mister Tho – 50 000 K (nieszczególny, warunki spartańskie, wiatrak, łazienka, weranda z hamakami).

Wyspa Don Khon – najwięcej do zobaczenia, spokojnie, lepsze hotele.
przejazd z Don Det na Don Khon: charter songthaew – 15 000 K / os (za ok. 3 km do mostu), Hotel Pan’s – 150 000 K (ładny bungalow nad rzeką, z klimatyzacją, ciepła woda), wypożyczenie rowerów – 10 000 K / dzień.

Dzień 121-123: Savannakhet–Champasak (3–5 III 2012)

Ruszamy na południowy kraniec Laosu na znajdujące się przy granicy z Kambodżą Si Phan Don (czyli dosłownie 4000 Wysp). Do przejechania jest blisko 700 km. Ponieważ chcemy jakoś tę podróż przeżyć i coś po drodze zobaczyć, rozbijamy ją na 3 dni.  


Bywa ciężko. Autobusy w Laosie nie mają klimatyzacji i są bardzo zatłoczone. Temperatura na zewnątrz to 35-37 stopni, na pomiar we wnętrzu brakuje skali. Zdarza się, że trzeba siedzieć na plastikowych taboretach w przejściu miedzy fotelami. Zdarza się też, że autobus nie ma otwieranych okien, a klimatyzacja zostaje wyłączona zaraz po ruszeniu w trasę i nikt nie protestuje.  Co więcej, lokalne autobusy nie zatrzymują się ani na toaletę, ani na jedzenie. Posiłki i napoje zapewniają kobiety wchodzące do środka podczas krótkich przystanków i sprzedające nabite na patyki kurczaki. Jeśli chodzi o inne potrzeby to czasem autobus zatrzymuje się na chwilę przy drodze i kto musi załatwia swoją sprawę publicznie, często na otwartej przestrzeni.  Zdarzają się też autobusy typu VIP. Są szybsze i mają klimatyzację. Wożą przeważnie turystów.  Co z tego, skoro nawet na głównej krajowej trasie kursują nie częściej niż raz dziennie. 


Savannakhet to sympatyczne, senne miasto nad Mekongiem. Dobre by wypić piwo nad rzeką, przespać się i jechać dalej.


Champasak to największy kaliber spośród zabytków Laosu. Ta mała mieścina warta jest uwagi ze względu na znajdującą się w odległości 10 km świątynię Wat Phu. Zbudowana przez Khmerów w XI wieku jako hinduistyczna, potem zamieniona na buddyjską. W centralnym miejscu znajdował się wielki lingam Sziwy, oblewany przez wodę ze świętego źródła. Cały kompleks jest fantastycznie położony na zboczu góry, która wg ówczesnych została uznana za świętą ponieważ przypominała kształtem fallusa. Hmm. Naszym zdaniem jest podobna raczej do wielkiego cycka. Tak, czy inaczej, ciekawe jak by to skomentował pan Cejrowski... 


Kompleks Wat Phu widziany z najwyższego poziomu
Schody do głównej świątyni


Tajemnicza Krokodyla Skała. Czy było to miejsce składania ofiar z ludzi?
,
A to już współczesna świątynia w "centrum" Champasak i jej strażnik
 
Informacje praktyczne: wypożyczenie skutera na wycieczkę z Champasak do Wat Pho – 50 000 K + 1 litr benzyny – 12 000 K + naprawa dętki – 5000 K.
Hotele: Souannvong w Savannakhet – 90 000 K (OK, klima), Saithong w Champasak – 40 000 (wiatrak, nic spec).
Transport: Savannakhet – Pakse – 40 000 K (autobus lokalny, 5 godz), tuk-tuk na nowy market skąd odchodzą songthaewy do Champasak – 15 000 K, songthaew do Champasak – 20 000 K /os (1 godz).