Dzień 131: Surabaja Johnny, życie gorzki ma smak (13 III 2012)

Będąc w Surabaji trudno uwolnić się od tego songu Brechta:
 

Miasto jest brzydkie i zaniedbane, a życie w nim musi być ciężkie. Ludzie w Indonezji mają jednak niezwykłą pogodę ducha, co obserwujemy już w samolocie. Wracający do domu Indonezyjczycy śmieją się, głośno żartują i dokazują. Ponieważ na ulicach jesteśmy jedynymi turystami wzbudzamy powszechne życzliwe zainteresowanie. Nawet taksówkarze są mili i nieupierdliwi.


Indonezja to dziewiąty i ostatni z azjatyckich krajów na naszej trasie.  Jedziemy tam pomimo pory deszczowej, która zwykle trwa od listopada do marca. W Surabaji lądujemy o północy i szybko przechodzimy procedury wizowe. Zarezerwowany przez Internet hotel okazuje się bardzo przeciętny i położony przy ciemnej ulicy pełnej magazynów i hurtowni. Jest stąd przynajmniej blisko do starej części miasta. Idziemy na spacer do dzielnicy arabskiej. Do meczetu Ampel nie zostajemy wpuszczeni mimo odpowiednich strojów. Jesteśmy bowiem szczelnie okryci płaszczami przeciwdeszczowymi. Pozostaje spacer po suku, zadaszonym bazarze. Porównywanie go do suków Allepo, czy Damaszku do ogromna przesada, ale przynajmniej nie pada tu na głowę. Deszcz towarzyszy nam zresztą od rana, a ulice zmieniają się w jeziora brudnej wody. Moczymy w niej poranione wcześniej stopy, co za kilka dni skończy się małym zakażeniem. Pomagają dopiero trzymane na czarną godzinę antybiotyki.


Na kolację planujemy wyjście do Chińskiej dzielnicy. Wg przewodnika główna ulica Chinatown – Kyo Kyo miała wieczorami zamieniać się w deptak pełen małych jadłodajni. Niestety nic takiego już nie istnieje. W poszukiwaniu kolacji przemierzamy puste ulice. Na rogach czeka po kilkunastu właścicieli riksz, którzy patrzą z nadzieją, że weźmiemy jakiś kurs. Na ziemi pod wiatami śpią rodziny z dziećmi.

W końcu znajdujemy kilka warungów (ulicznych restauracji). Jedzenie jest tanie i dobre, jest tylko problem z zakupem piwa. Znajdujemy go dopiero w supermarkecie. Bintang, czyli sztandarowe indonezyjskie piwo dramatycznie podrożał. Duża butelka to w sklepie wydatek ok. 8 zł. Ceny mocniejszych trunków to już zupełny kosmos. Np. whisky Johnnie Walker Red kosztuje ponad 770 000 INR (250 zł). Wszystko za sprawą drakońskich podatków.

Zauważyliśmy, że ludzie są tu mocno wkurzeni i otwarcie krytykują rząd. Codziennie przez kraj przetacza się fala demonstracji. Główne wydania wiadomości są zdominowane przez dwa tematy – protesty i zamieszki oraz wypadki i katastrofy komunikacyjne. Te ostatnie zdarzają się prawie codziennie - przez niecałe 3 miesiące w kilkunastu wypadkach autobusów zginęło już 65 osób. Ponieważ przed nami sporo przejazdów, obiecujemy sobie nie siadać ani z przodu, ani z tyłu…


Informacje praktyczne: wiza indonezyjska 30 dniowa, otrzymywana na lotnisku – 25 $, taksówka kuponowa z lotniska do centrum - 102 000 INR, hotel Orchid Guesthouse – 135 000 INR (przygnębiający wystrój i lokalizacja), smażone krewetki (bakar dong) i kalmary (gumi-gumi) z ryżem w ulicznym barze – po 18 000 INR, piwo Bintang 660 ml – 25 000 INR, 1 $ = 9500 INR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz