Syria-Jordania–Liban: Podsumowanie

Trasa ( w nawiasie liczba noclegów): Amman (2) – Petra/Wadi Musa (2) – Amman – Damaszek (1) – Baalbek (1) – Bejrut (2) – Jaskinie Jeita – Bejrut – Byblos – Trypolis (1) – Krak des Chevaliers (1) – Latakia (1) – Aleppo (2) – Palmira (2) – Damaszek (2) – Malula – Damaszek.

Czas: 10 – 27 marca 2011

Pogoda: koniec marca to dobry czas na podróż, bo można uniknąć upałów. Choć wieczorami (szczególnie w Jordanii) było chłodno to dni były przyjemne i ciepłe. Polary i kurtki były jednak niezbędne.

Koszty: ogółem ok. 1200 euro na 2 osoby (hotele, przejazdy, wizy, restauracje, drobne zakupy) + bilet lotniczy 1250 zł / osobę w Malevie.  
Podany budżet uwzględnia przyzwoite warunki i liczne przyjemności. Niskobudżetowcy daliby chyba radę przeżyć za połowę tej sumy, śpiąc w dormitoriach, jadając na ulicy, nie korzystając z serwis taksi itd.

Dzień 17 (ostatni): Damaszek wielu religii



 
Choć silnie dominuje tu Islam, w obrębie Starego Miasta znajduje się Dzielnica Chrześcijańska.  Co chwila spotykamy tam kapliczki z Matką Boską, zupełnie takie same jak w podwórkach naszej Pragi.





Znajdujemy dawną bramę miejską z oknem, przez które uciekał św. Paweł. W kościele obok jest do obejrzenia replika wiklinowego kosza, w którym Święty został spuszczony z murów oraz liczna dokumentacja malarska tego wydarzenia. 



Oglądamy też Meczet Umajadów, jeden z najświętszych dla Islamu. Miejsce to ma niezwykłą historię i jest niesamowitą mieszanką stylów. Stały tu kolejno świątynie Hadada (aramejska), Jupitera i Wenus (rzymska), Św. Jana Chrzciciela (II wiek), a ostatecznie w 708 r. zbudowano wielki meczet. Jednak pozostałości poprzednich wcieleń są nadal widoczne. W Sali modlitw stoi np. mała świątynia - grób Jana Chrzciciela.


Informacje praktyczne: przejazd na lotnisko (wylot o morderczej 3.20) wygodny autobus ze stacji Baramke – 75 SL (za osobę z bagażem), autobusy te kursują co 30 min przez całą dobę i są dobrą alternatywą dla taksówek bo lotnisko jest dość daleko.  







Dzień 16: W aramejskiej wiosce


Dziś zwiedzamy Malulę, uroczą wioskę, położoną w górach 50 km na północny wschód od Damaszku. Znajdują się tam jedne z najstarszych świątyń chrześcijańskich z początku IV w naszej ery.

W Damaszku emocje stopniowo opadają, choć wciąż widać grupy ludzi wymachujących flagami. Atmosfera przypomina radość kibiców po wygranym meczu, a nie dzień gniewu. Dziwią nas nieco nagłówki z polskich gazet, bo nastroje, jakie sami widzimy i o jakich mówią miejscowi, są całkiem inne. Nie ma śladów przemocy, ludzie są pełni optymizmu i nadziei na zmiany.

Jutro ostatni dzień w Syrii, czas na zakupy i zdjęcia. Wylot o 3 w nocy.

Dzień 15: Damaszek świętuje

Już wczoraj w nocy w Palmyrze było głośno. O drugiej nad ranem obudziły nas klaksony i okrzyki dobiegające z ulicy. Jednak to, jak potrafi świętować arabska ulica, widzimy dziś w Damaszku. Tysiące młodych ludzi przemierzają miasto w wyładowanych po brzegi samochodach, na dachach autobusów i ciężarówek. Wszystkie pojazdy są obklejone zdjęciami prezydenta, ludzie wymachują flagami. Z głośników samochodów lecą patriotyczne pieśni, które z trudem przebijają się przez dźwięki klaksonów. Trwa to od momentu naszego przybycia do miasta (ok. 17) i mimo że jest już po 23.00, euforia tłumu przybiera na sile.
Radość bierze się stąd, że po raz pierwszy w tym kraju władza nie odpowiedziała strzałami na żądania ulicy (jak jeszcze kilka dni temu w Darze), ale uznała ich słuszność, obiecała reformy, walkę z korupcją, liberalizację mediów i … podwyżki płac.
My dojechaliśmy do Damaszku z małymi przygodami. Super luksusowy autokar „VIP” zepsuł się na środku pustyni i po trwających półtorej godziny próbach naprawy (głównie za pomocą walenia młotkiem) musieliśmy stłoczyć się w maleńkim mikrobusie.
Informacje praktyczne: autobus „VIP” Palmyra – Damaszek 250 SL, taksówka do hotelu: 60 SL, hotel Al-Rabbie: 1600 SL, arabski posiłek dla 2 osób (okra, shish kebab, ryż pikle, woda 1,5l): 680 SL. 



Dzień 14: Deszcz na pustyni



Od rana chodzimy po ruinach Palmyry. To ogromne rzymskie miasto, raj dla archeologów. Nawet my znajdujemy kawałek jakieś antycznej skorupy. Jest tu dużo do oglądania: dość dobrze zachowana wielka świątynia Baala, Tetrapylon – platforma z czterema grupami ogromnych kolumn, wieże grobowe, w których na kilku poziomach składowano kilkaset sarkofagów, podziemne grobowce oraz górująca nad wszystkim arabska forteca. Wybieramy się tam na oglądanie zachodu słońca, kiedy nagle załamuje się pogoda. W połowie drogi na szczyt atakuje nas burza piaskowa. Porywisty wiatr sprawia, że ciężko utrzymać się na stromym szlaku. Szczęśliwie docieramy jakoś na górę i zwiedzamy zamek. Wracamy w strugach deszczu widząc przed sobą wieczorną panoramę Palmyry. W hotelu czeka nas miła niespodzianka – włączyli kaloryfery!

Miejscowi od dwóch dni oglądają w telewizji Al-Jazeera zdjęcia ze środowych zamieszek w Dara. Wszystko zaczęło się od aresztowania kilkorga dzieci za antyrządowe graffiti. W końcu policja otworzyła ogień do protestujących. Zginęło kilkanaście osób. Na razie w innych miastach Syrii jest spokojnie. Przed chwilą pani doradczyni prezydenta ogłosiła w telewizji, że żądania protestujących są słuszne, a lokalna władza popełniła błędy, co zostało wykorzystane przez wrogie (szczególnie izraelskie) media. By załagodzić sytuację rząd obiecał podwyżki, reformy i zniesienie stanu wojennego.

My jutro rano zmierzamy do Damaszku.

Informacje praktyczne: bilet do Palmyry (na wszystkie atrakcje, ważny 2 dni): 500 SL, taksówka do grobów (które znajdują się kilka kilometrów od głównych ruin): 250 SL; posiłek wegetariański w restauracji Ya- Hala: 250 SL / 2 osoby. (To miejsce jest fajnym wyjątkiem w tym turystycznym getcie).


Dzień 13: Palmyra - pułapka na turystów?




Poruszanie się po Syrii jest bardzo łatwe i tanie. Drogi są nadspodziewanie dobre, zazwyczaj dwujezdniowe autostrady. Wygodne, klimatyzowane autobusy kursują często na głównych trasach. W 4,5 godziny za równowartość 13 zł pokonaliśmy kilkaset kilometrów z Aleppo do Palmyry.

Jesteśmy w oazie na środku pustyni, w miasteczku, które wyrosło wokół ruin jako pułapka na turystów. Główna ulica składa się z samych hotelików i turystycznych restauracji, oferujących „oryginalne” beduińskie potrawy za europejskie ceny. (Np. mansaf to zwykły kurczak z ryżem, ale skromna porcja kosztuje 300 SL 18 zł, jak na Syrię sporo; wodniste lokalne piwo – 150 SL). Każdy w dodatku powtarza tu co chwila słowo „hospitality”, nawiązując do tradycyjnej gościnności ludzi pustyni.

Co krok atakuje nas jakiś naganiacz, zaczynający od niewinnej pogawędki: „Skąd jesteście, witamy w Syrii, zapraszam do mojego sklepu, restauracji, hotelu itp.” Prawie każdy z nich zna słowa po polsku, co chyba jest efektem tego, że pracują tu polscy archeolodzy.

Turystyczność tego miejsca ma również zalety. Oglądamy kilka pustawych hotelików, nieco wybrzydzając i kręcąc nosem, na co właściciele obniżają ceny.

Informacje praktyczne: hotel Bal (dwójka, śniadanie, łazienka, TV, klima): 1000 SL.

Dzień 12: Kolorowe suki Aleppo






W Syrii wtorek jest dniem, w którym biletowane atrakcje turystyczne są zamknięte. Ponieważ nie udaje nam się wejść na Cytadelę, postanawiamy dokładniej zwiedzić Aleppo. Błądzimy w labiryncie wąskich uliczek i suków, wśród których dobrze ukryte są liczne zabytki. Jest to fascynujący spacer, bo kryte bazary przetrwały niezmienione kilkaset lat i czuć tu jeszcze klimat dawnego Orientu. Wokół wielobarwne tkaniny, nabijane cekinami suknie, stoiska z przyprawami i warsztaty, w których można obserwować rzemieślników przy pracy.

Miejscową specjalnością jest ręcznie robione mydło z oliwy, które leżakuje kilka lat nim trafi do sprzedaży. Zaglądamy do manufaktury, gdzie w wielkich, wykopanych w ziemi dołach, bulgocze zielona maź.

Na obiad próbujemy sujuk – mielonego mięsa zasmażanego w chlebie. Jedzenie jest tu bardzo smaczne i niedrogie, na razie, odpukać, omijają nas problemy żołądkowe.

Jutro dzień w drodze, ruszamy do Palmiry.

Dzień 11: Cherry kebab



Jesteśmy w Halab, czyli w starożytnym Aleppo (XVIII wiek przed naszą erą?!). Jak na razie jest to najładniejsze i również najczystsze z syryjskich miast. Robimy to co miejscowi, czyli jemy kebaby w wiśniowym sosie. To lokalna specjalność - kulki z jagnięciny, na małych chlebkach pita w nieznośnie słodkim sosie. Do tego syryjskie wino (!) Nectar. Przeciętne choć bardzo wytrawne.

Tak jak miejscowi wieczorem spacerujemy po sukach, starożytnych galeriach handlowych. Niewinna pogawędka z Ormiańskim sprzedawcą kończy się zakupem dwóch jedwabnych szali. To prawdziwi mistrzowie sprzedaży i nie sposób się im wywinąć :).

Informacje praktyczne: przejazd Latakia - Aleppo, autobus "pulman" 3,5 godz. 150 SL/osoba; pokój 2 osobowy hotelu Gawaher (bardzo czysto, balkon, klima, łazienka, wi-fi, darmowa kawa i herbata) 1200 SL, śniadanie dodatkowo 150 SL; cherry kebab 250 SL, dodatki (frytki, sałatka, napoje) po 50 SL; butelka syryjskiego wina (dostępne tylko jedno): 200 SL.

Dzień 10: Zdjęcie z Asadem

Portrety obecnego prezydenta Syrii Asada są tu dosłownie wszędzie. Kierowcy mają je przyklejone na szybach samochodów, są w każdym sklepie, hotelu, restauracji. Jednak gdy chcesz sfotografować się na tle pomnika (np. takiego jak na załączonym zdjęciu) jak spod ziemi pojawiają się służby mundurowe i tajniacy. W naszym przypadku skończyło się na uprzejmej, ale stanowczej prośbie wykasowania zdjęć prezydenta. Przypadkiem jednak coś się zachowało :)

Jesteśmy w Lattakii, wg. przewodnika w nadmorskim kurorcie. Nie ma tu jednak plaży, a samo znalezienie dostępu do morza zajmuje sporo czasu. W końcu zamiast obiecywanych pięknych bulwarów widzimy zaśmiecone skały i rozkopane chodniki. To jakby dużo biedniejsza wersja Bejrutu, tak samo w ciągłej rozbudowie.

PS. Wczoraj nie było wpisu bo okazało się że nasz całkiem porządny hotel (najlepszy w Hosm :) nie dysponuje wi-fi. Dziś też musimy szukać kafejki internetowej.

Informacje praktyczne: w Syrii jest bardzo tani transport, klimatyzowany autobus na trasie Tartus – Latakia (ok. 90 km) to wydatek 60 SL/osobę (4 zł); taksówka po mieście ok 40-50 SL (3-4 zł); hotel 775 SL (dwójka z łazienką), porcja shoarmy z frytkami 70 SL; duża tacka ciastek (bakława itp.) 150 SL, cola Ugarit (nazwa starożytnego miasta): 25 SL.

Dzień 9: Wielki zamek





W Trypolisie bierzemy serwis taksi do Syrii. Lekko nas dziwi, gdy kierowca do zwykłego samochodu zabiera aż pięciu pasażerów. Jeden nieszczęśnik musi siedzieć na desce pomiędzy przednimi siedzeniami. Kierowca proponuje nam ten zaszczyt, ale odmawiamy.

Dojeżdżamy do Krak des Chevaliers, ostatniej twierdzy Krzyżowców zbudowanej w XII wieku. Zamek jest ogromy, pięknie położony na wzgórzu i zachował się w niezwykłym, wręcz idealnym stanie. Jest to miła odmiana, bo do tej pory oglądaliśmy głownie ruiny.

Spotyka nas kilka miłych gestów ze strony Syryjczyków. Gdy w restauracji chcemy coś zamówić na szybko, właściciel uprzedza, że trzeba będzie poczekać, bo przyjechała wycieczka, ale na przeczekanie głodu wręcza nam po bananie. Gdy w sklepiku w wiosce nie ma wody mineralnej, pan przynosi nam butelkę wody jaką sam pije w domu. Oczywiście bierzemy i dziękujemy, ale za rogiem wylewamy, bo wody z kranu lepiej tu nie pić. Prawie każda napotkana osoba nas pozdrawia, a dzieci zachęcają do wspólnej gry w piłkę etc.

Informacje praktyczne: przejazd serwis taksi Trypolis – Hosm - 11$, wejście na zamek 150 SL, hotel Beibers (dwójka z łazienką) 1600 SL, obiad dla 2 osób 500 SL.

Dzień 8: Zaułki starego Trypolisu





Żegnamy dziś Bejrut i ruszamy na północ. Po drodze oglądamy Byblos, ruiny, na których Krzyżowcy zbudowali w XII w. fortecę, używając do wzmocnienia konstrukcji antycznych kolumn.

Następnie przemieszczamy się autostradą do Trypolisu. Jest tu kolejna cytadela Krzyżowców, ale ciekawszy jest labirynt średniowiecznych zaułków starego miasta. Przetrwało ono prawie niezmienione od czasów Mameluków. Uliczki są bardzo zaniedbane i brudne, za to ludzie niezwykle przyjaźni. Bez obawy można tu chodzić wieczorem.

W ogóle w Libanie jest bardzo bezpiecznie, jeśli chodzi o przestępczość pospolitą. Czuć jednak napięcie, często spotyka się patrole wojskowe i posterunki kontrolne. Śródmieście Bejrutu jest całe obstawione wojskiem, a w Trypolisie pod Cytadelą stoją czołgi. Między nimi bawią się dzieci i toczy się normalne życie.

Pogodę mamy dziś śródziemnomorską, piękne słońce i na wyczucie ze 26 stopni. Jutro wracamy do Syrii.

Dzień 7: 12 000 lat zaklęte w skale



Aż tyle czasu trzeba, by wyhodować sobie dużego stalaktyta. Dziś zwiedzaliśmy jaskinię Jeita na północ od Beirutu. Są w niej niezwykłe formy skalne w kształcie maczug, grzybów, organów (kościelnych), fantazyjnie udrapowanych tkanin. Niestety nie wolno tam robić zdjęć, a aparaty oddaje się do depozytu, więc musicie nam uwierzyć na słowo. Miejsce to robi wielkie wrażenie, jest wpisane na listę UNESCO i kandyduje w plebiscycie na 7 nowych cudów świata.



Na zdjęciu prezentujemy dwa tradycyjne dania libańskie, serwowane w restauracji Le Chef. Ta zielona papka, którą wylewa się na mięso z ryżem i pokruszonym chlebem, to ponoć słynne danie królewskie (?).

Dzień 6: Paryż Wschodu


Dziś znów ledwo umknęliśmy "koszulkowemu Hezbollahowi" i dotarliśmy do Bejrutu. Jest tu jak w Paryżu, a nawet ładniej, bo mają morze i piękną promenadę - Av. Paris. Inne ulice również mają francuskie nazwy. Bejrut po wojnie domowej został odbudowany w stylu mauretańsko-ekskluzywnym. Nowe centrum składa się z luksusowych butików, apartamentowców i salonów sportowych samochodów. Sterczące jeszcze tu i ówdzie szkielety zniszczonych wieżowców przypominają Sarajewo. Choć ogólne wrażenie jest bardzo dobre, jest tu europejsko, nie orientalnie.

Informacje praktyczne: 1 Euro = 2000 LL, przejazd Baalbek-Bejrut 6000 LL, pokój z łazienką 35$, shoarma 4000 LL (8 zł), herbata 2000 LL (dziwnie droga?), przejazd serwis taksi 1000 LL.

Dzień 5: T-shirt z Hezbollahem


Jesteśmy w Baalbek, w słynnej dolinie Bekaa. Jest to siedziba Hezbollahu, o czym przypominają natrętni sprzedawcy koszulek z logo tej partii. To sympatyczna ręka z kałachem trzymanym nad kulą ziemską, idealna na prezent :)

Podoba nam się tu. Otaczają nas ośnieżone szczyty dwóch pasm górskich (Libanu i Antylibanu), a dolina jest pełna soczystej zieleni. W Baalbek oglądamy ruiny rzymskiego Heliopolis, które robią niesamowite wrażenie.

Informacje praktyczne: opłata wyjazdowa z Syrii to 550 SL, wiza do Libanu - darmowa, hotel w Baalbek (dwójka z łazienką, piecykiem na benzynę i widokiem na świątynię Wenus): 25$, wejście do ruin: 12 000 libańskich lir = 6 Euro.
Wpis kończymy w restauracji, gdzie próbowaliśmy miejscowych specjałów (shoarma z wołowiny w sosie tahini (?) i coś z kurczaka zapiekane z grzybami i serem). Koszt na 2 osoby: 20 000 LL (czyli ok. 40 zł łącznie z dodatkami).

Dzień 4: Piwo na Placu Męczenników


Jesteśmy w Damaszku. To w porównaniu z Jordanią inny świat. Już po przekroczeniu granicy dookoła zrobiło się zielono, domy ładniejsze, a ludzie bardziej przyjaźni. No i po raz pierwszy nie marzniemy w hotelu.
Podróż upłynęła szybko. Najpierw 3 godziny w minibusie z Wadi Musa do Ammanu, z charczącym radiem nad głową. Potem taksi serwis do Damaszku. To prywatny samochód, jadący po wyznaczonej trasie, gdy zbierze się komplet pasażerów. Ze względu na formalności graniczne (4 kontrole po stronie jordańskiej, 2 po syryjskiej) to najszybsza opcja.

W Damaszku kierujemy się do stylowego Al Rabbie Hotel, nieopodal starego miasta. Wieczorem spotykamy młodych Syryjczyków, którzy tłumaczą nam, że ich jest już tak tolerancyjny, że nawet można pić piwo na ulicy. (W Jordanii rzecz nie do pomyślenia). No cóż, na głównym placu miasta, pod pomnikiem męczenników Islamu, przekonujemy się, że mają rację. Żeby jeszcze tylko lokalne piwo Barada było lepsze...

Dla wybierających się do Syrii kilka informacji praktycznych. Okazuje się, że wizę syryjską można otrzymać na granicy za 20 USD. Ceny: pokój dwuosobowy w hotelu: 2200 (Al Rabbie) 1800 (Al Haramein), ryż z warzywami: 150 SL, piwo Barada: 50 SL, duża porcja słodyczy 90 SL.

Dzien 3: Widok na koniec świata



Taki napis zobaczyliśmy na najdalej położonym punkcie widokowym w Petrze. Dalej jest już tylko przepaść i pustynia. By tam dotrzeć trzeba najpierw pokonać 800 wykutych w skale stopni wiodących do Monastyru. Jest to największa i obok Skarbca (p. zdjęcie z soboty) najlepiej zachowana budowla w Petrze. Oprócz nich są jeszcze setki innych grobowców, świątyń, kolumn, grot i schodów urywających się nad przepaścią.

Teraz po forsownym dniu regenerujemy się w hotelu. Pół metra od nas Jordańczyk gra na lutni i smętnie podśpiewuje. Na wideo leci (jak codziennie tutaj) Indiana Jones i Ostatnia Krucjata (kręcona właśnie w Petrze). My zajadamy tłuste miejscowe słodkości.

Jutro opuszczamy Jordanię i kierujemy się do Damaszku, a może nawet do Baalbek?

Ogólna impresja z Jordanii: Petra jest wspaniała ale poza tym jest tu zimno i drogo. Nawet Japończycy uważają, że u nich taniej. Dla przykładu małe piwo to wydatek 22 zł, a przeciętne jordańskie wino kosztuje ponad 80 zł.

Dzień 2: Petra by night


Trzygodzinna podróż z Ammanu do Wadi. Nareszcie trochę cieplej. Szybko znajdujemy hotel (20 JOD za dwójkę z łazienką) i ruszamy zwiedzać Petrę. Jest to chyba główne źródło dewiz dla Jordanii, bo dwudniowy wstęp kosztuje aż 55 JOD (24o zł).
Na teren starożytnego, wykutego w skalach miasta wchodzimy późnym popołudniem. Wspinamy się na jeden ze szczytów nad amfiteatrem. Po zachodzie słońca jesteśmy jedynymi turystami. Czujemy się jak na innej planecie, zamieszkanej przez dawno wymarłą cywilizację. Gdy schodzimy na dół jest już ciemno. Odpoczywamy w świetle księżyce przy słynnym Skarbcu. Wokół żywego ducha oprócz trzech kotów. Jeden z nich wskakuje Magdzie na kolana, inny chowa się w futerale aparatu. Jeszcze tylko powrót dwukilometrowym wąwozem Al-Siq... Mała rozgrzewka przed jutrzejszym całodziennym zwiedzaniem - pobudka 6:30 :(

Dzień 1: Zima w Ammanie


Przylatujemy o 3:20,szybko wyrabiamy na lotnisku wizy (20 JOD) i na spółkę z poznanym Polakiem bierzemy taksówkę do Hotelu Farah w Śródmieściu (19 JOD). Pogoda gorsza niż w Warszawie, 4 stopnie i pada deszcz. O 4.10 słyszymy pierwszy zaśpiew muezzina. W pokoju strasznie zimno, nastawiamy klimatyzację na 30 stopni, ale i tak Magda marznie pod trzema kocami.

Miasto przypomina betonowy slums rozłożony na 7 wzgórzach. Wspinamy się na najwyższe z nich Jebel Al Quala, gdzie znajdują się ruiny z czasów rzymskich. Plenery te są nam znane z jordańskiego filmu "Kapitan Abu-Raed" (polecamy!). Potem spacer po mieście, które z bliska nieco zyskuje, pełne jest wąskich uliczek, schodków, rzymskich ruin.

Na koniec typowy arabski lunch, czyli hummus (biaława maź z ciecierzycy), fasola, falafele i warzywa luzem (pomidor, cebula oraz mięta, którą należy wrzucić do mocnej słodkiej herbaty). Wszystko smakuje tak samo, a sam lokal wygląda jak brudny garaż. Jednak miejsce to zostało opisane w Lonely Planet więc jest pełne szukających autentyzmu turystów (do których też się zaliczamy). Koszt tej uczty to 1.5 JOD od osoby czyli ok 6 zł.