Dzień 30-34: W "dżungli" Borneo: Kinabalu-Sukau-Sandakan (3-7 XII 2011)

Po kilkudniowym pobycie w stolicy malezyjskiego stanu Sabah - Kota Kinabalu - jedziemy w głąb wyspy Borneo. Niestety prawdziwej dżungli dawno już tam nie nie ma, są za to ciągnące się dziesiątkami kilometrów plantacje palm olejowych. 

Po dwugodzinnej jeździe trafiamy do parku narodowego pod górą Kinabalu.  Ze względu na pogodę (deszcz i mgła) nie ma szans na jednodniowe wejście w stylu alpejskim. Rezygnujemy ze skomercjalizowanej „wspinaczki” z wymuszonym zakupem noclegów, wyżywienia i przewodnika. Zamiast tego chodzimy po ciekawych szlakach w parku u stóp góry.  Przez dwa dni nie spotykamy  innych turystów.  Przechodzimy Liwagu trail, który jest 6 kilometrową stromą ścieżką wzdłuż rzeki.  Kilkakrotnie przechodzi się przez strumienie i małe wodospady. Na jednym z nich Magda zalicza bolesny upadek na śliskie kamienie. Na szczęście oprócz siniaka wielkości Borneo – nie ma większych obrażeń.  Zwierząt nie ma tu za wiele, nie licząc pająków. Magda, która nienawidzi pajęczyn idzie z tyłu machając przed sobą patyczkiem.  Ja mimo, że robię to samo co chwila czuję na twarzy lepkie nitki.  Docieramy na punkt widokowy pod Tiphonon Gate. Mgła jak mleko zasłania widoczną wcześniej z ponad 100 km górę. Turystom z Malezji poruszającym się po parku samochodami to nie przeszkadza, robią sobie grupowe zdjęcia z nami na tle wielkiej chmury. W sumie przechodzimy ponad 15 kilometrów i jest to dość fajna przygoda. 


W dniu naszego wyjazdu o 7 rano w końcu widać górę. Trzeba przyznać, że jej ogrom i poszarpane kształty robią duże wrażenie.

  
W wyborze dalszej trasy zdajemy się na los. Łapiemy pierwszy przejeżdżający autobus i okazuje się, że jedzie w okolice płynącej przez środek Borneo rzeki Kinabatngan. Jak wyczytaliśmy jest to jedyna w tej części wyspy ostoja dzikiej przyrody. Po 4 godzinach w autobusie i dalszych 40 km autostopem docieramy na prawdziwy koniec świata.  Droga kończy się w małej wiosce Sukau.  Jest tam kilka chat dla turystów, których biura podróży dowożą na safari po rzece. Teraz jest tam pusto i uroczo. Nad ranem jednak ta cicha wioska robi się głośna. O 4.20 zawodzi muzzezin z meczetu, wtóruje mu wyciem gromadka psów. Do tego dołączają się koguty z całej wioski.  


Decydujemy się na poranny rejs łódką po rzece mając nadzieję na spotkanie słoni, krokodyli, orangutanów i nosaczy.  Udaje się zobaczyć tylko te ostatnie - widzimy dwie małpy z ogórkowatymi nosami siedzące wysoko na drzewie. Widzimy też sporo różnych ptaków, w tym dzioborożce.  Wycieczka udana choć zostaje niedosyt. Prawdziwą dziką przyrodę spotkać można chyba już tylko w Afryce lub Amazonii.


Kolejnego dnia jedziemy do Sandakanu. Miasto bardzo nam się podoba. Centrum składa się obdrapanych, trochę slamsowatych bloków i krótkiej nadmorskiej promenady. Tuż obok przybijają kutry rybackie. Połów wyładowują prosto na znajdujący się w samym centrum targ rybny. Obok biegają gromadki dzieci rybaków śmiejąc się i wyciągając ręce po kilka ringgitów.  


Następnego dnia wracamy do Kota Kinabalu. Po raz kolejny przejeżdżamy obok wielkiej góry - tym razem dobrze widocznej ponad chmurami. Po 7 godzinach w lodowatym autobusie jesteśmy znów w KK. Jutro ruszamy promem do sułtanatu Brunei.  

Informacje praktyczne: 1 Ringgit (MYR) = ok. 1 PLN, 1 litr benzyny - 1.9 MYR, hotel Mountain Resthouse przy parku Kinabalu – 40 MYR (bez łazienki), hotel Rose Inn w Sandakan – 45 MYR (bardzo miła obsługa, klimatyzajca, śniadanie choć bez lazienki), hotel Barefood B&B w Sukau – 50 MYR (dobry standard, łazienka), rejs po rzece – 35 MYR (2 godz, cena od osoby),  minibus KK-Park Narodowy Kinabalu – 20 MYR, autobus Sandakan-KK – 43 MYR, wejście na Kinabalu (2 dni, w tym nocleg, przewodnik, wyżywienie, opłaty i permity) - 1200 MYR (w grupie 2 osobowej). 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz