Dzień 8: Upał, chaos, ulewa, czyli witamy na Filipinach (Manila, 11-11-2011)

Zgodnie z planem o 10.30 lądujemy na Filipinach. Podróż z lotniska zajmuje ponad 2 godziny, na ulicach chaotyczny ruch i ogromne korki. Mimo, że jest tu pora chłodna (tzw. cool season) panuje nieznośny upał. Miasto jest ogromne i bardzo zaniedbane. Zatrzymujemy się w dzielnicy Malate. To rozrywkowe centrum miasta, pełne barów z karaoke i "Hosto" (nazwa od hostess umilających czas klientom) i GRO (Guest Relation Officers, co jest eufemistyczną nazwą najstarszego zawodu).

Są też drogie restauracje nastawione na japońskich turystów, wieżowce i centra handlowe sąsiadujące z uliczkami slamsowatych domów. Widzimy wiele żebrzących dzieci i ulicznych handlarzy.

Uliczka w Malate, po lewej nasz hotel

Wieczorem idziemy na spacer. Celem jest restauracja specjalizująca się w owocach morza z grilla.  Na nadmorskim bulwarze podchodzi do nas kobieta potrząsająca metalowymi grzechotkami i mamrocząca dziwne słowa. Uciekamy przed czarami miejscowej wiedźmy. Zdaje się jednak, że klątwa częściowo zadziałała. Po wyjściu z restauracji dopada nas tropikalna ulewa. Na ulicach woda sięga po kostki, a my kryjemy się pod jakimś daszkiem. Z beznadziejnej sytuacji ratuje nas mała, szczelnie zadaszona riksza. Półnagi kierowca oferuje podwiezienie. Niestety klątwa chyba nadal działa bo w połowie drogi łapiemy gumę. Kiedy wysiadamy ... deszcz nagle przechodzi. Uff, wystarczy tych cudów. Wracamy piechotą do hotelu gdzie na tarasie trwa impreza z grillem. Sympatyczna obsługa serwuje tanie piwo. Zapowiada się ciekawie. Filipiny chyba będą OK.

Komunikacja miejska, czyli kalesa i jeepney
Popularnym środkiem transportu są też trójkołowe riksze.
Ciężko jednak z takiej pracy zapewnić rodzinie dach nad głową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz