Dzień 61-74: Birma – relacja dzień po dniu (3 I – 17 I 2012)

Nadrabiamy zaległości i wrzucamy szczegółową relację i kilka nowych zdjęć z Birmy. Dodajemy nieco więcej niż zazwyczaj informacji praktycznych. Zostaliśmy do tego zdopingowani przez Dominikę i Tobiasza, których spotkaliśmy w Kambodży, a poza tym bardzo chcemy zachęcić do odbycia podróży do tego arcyciekawego kraju. 

Nigdzie nie ma aż tylu wspaniałych świątyń buddyjskich. Ludzie są przyjaźni i bezinteresowni. Z powodu izolacji i sankcji gospodarczych nie dotarła tu jeszcze masowa turystyka i „westernizacja”, wciąż zachowały się tradycyjne zwyczaje. W czasach, gdy ulice wszystkich krajów wyglądają prawie tak samo - Birma to wspaniały wyjątek.

Rangun (dzień 61-62, 3–4 I)

Przylot do Rangunu (oficjalna nawa to Yangoon) z Bangkoku może wydawać się podróżą w czasie. Samolot zniża się nad ciemnym, ponurym miastem i pozbawionymi samochodów ulicami. Tylko na horyzoncie z daleka widać wielką, złotą górę – w środku miasta lśni pagoda Szwegadon.

Lotnisko jest małe, ale dość nowoczesne. Pierwsze zaskoczenie już w toalecie. Pełna kultura. Specjalny pracownik w uniformie kłania się i podaje papier do wytarcia rąk.  Szybko przechodzimy kontrolę. Junta wyraźnie odpuszcza – turyści są pożądani i nikt nie zadaje zbędnych pytań. 

Tuż za bramą lotniska czekają lokalne taksówki – są to bez wyjątku 30-40 letnie rzęchy, z kierownicą po niewłaściwej stronie (w Birmie obowiązuje ruch prawostronny).  Po małym targowaniu za 7$ jedziemy do centrum w okolice Sule Paya. Ulice są ciemne i bardzo zaniedbane. Mijają nas zdezelowane, wypełnione po dach autobusy. W naszym samochodzie okna się nie zamykają, a na przednim siedzeniu śpi jakaś kobieta.

Trzy kolejne polecane w LP hotele są pełne. Turyści jednak dopisali, szczególnie wielu jest Francuzów i Niemców. W końcu znajdujemy coś niedaleko Chinatown w White House (trójka z klimą za 30$).  Mimo późnej pory na ulicy dzieci grają w piłkę, a dorośli siedzą na małych stołeczkach i popijają herbatę. Jest głośno, ale spokojnie i bezpiecznie.

Śniadanie w cenie pokoju jest standardem w Birmie, ale to w White House jest wyjątkowo obfite – ma formę bufetu z kilkoma potrawami (ryż, gotowane warzywa, nadziewany pieróg, jajka, tosty i obowiązkowo owoce).  Jemy na tarasie z widokiem na miasto. Widać zaledwie kilka nowoczesnych domów. Wiele jest rozgrzebanych i porzuconych budów. Wszystkie boczne ulice to właściwie wysypiska śmieci.

W Birmie nie ma bankomatów, które akceptowałyby zagraniczne karty. Pieniądze na cały pobyt należy mieć w czystych, nowych banknotach – najlepiej 100 dolarowych. Dolarami płaci się za hotele i przejazdy. Ponieważ nie ma również oficjalnych kantorów, na wpół legalnej wymiany dokonujemy w hotelu. Kurs okazuje się gorszy niż na lotnisku (1$=780 Kyat, na lotnisku 1$=820 Kyat). Teoretycznie lepszy kurs można uzyskać na ulicy (co chwila ktoś to proponuje), ale szanse na bycie oszukanym są na poziomie 50/50 (jak wnosimy z kilku usłyszanych historii).

Nazajutrz idziemy zwiedzać Rangun. Kiedyś musiało to być raczej ładne miasto. Mijamy wielkie, zaniedbane kolonialne budowle.  W centrum, na głównym rondzie znajduje się Sule Paya – licząca 2000 lat złota pagoda (wstęp 2$). Nieco przesłonięta przez stragany i sklepy świadczy jednak o wielowiekowej historii i buddyjskiej tradycji. Jeszcze większe wrażenie robi Szwegadon. To kompleks ponad 100 świątyń skupionych wokół wielkiej prawie 100 metrowej złotej pagody (wejście 5$). Spędzamy tam kilka godzin obserwując jak w świetle zachodzącego słońca zmieniają się kolory na fasadzie głównej pagody, a setki pielgrzymów zapala dookoła oliwne lampki. Miejsce to wieczorem jest naprawdę niezwykłe. Jedyna mała niedogodność to konieczność chodzenia boso po brudnych dziedzińcach wokół świątyń. W innych buddyjskich krajach buty zdejmuje się tylko w świątyni, w Birmie regułą jest zdejmowanie obuwia przy pierwszej bramie.

Ceny: obiad w chińskiej restauracji – 3500 Kyat, piwo Myanmar - 2000 Kyat (bardzo dobre, butelka 660 ml), hotel - 30 $, taksówka Szwegadon-Sule Paya – 2000 Kyat.




Bagan  (dzień 63-65, 5–7 I)


Bilety na autobus kupujemy w naszym hotelu (14 000 Kyat). Dworzec autobusowy znajduje się daleko za miastem, w okolicy lotniska. Taksówka tam kosztuje dość drogo - 7000 K. Teren dworca przypomina wielki bazar gdzie wśród straganów, w obłokach spalin przeciskają się autobusy.  Taksówkarzowi należy pokazać bilet inaczej szanse znalezienia właściwego autobusu są znikome. Standard naszego pojazdu jest przyzwoity. Przy siedzeniu czeka butelka wody mineralnej oraz zestaw podróżny (szczoteczka, pasta, mały ręcznik). 

Po wydostaniu się z miasta – kolejne zaskoczenie. Kilka godzin jedziemy zupełnie pustą, betonową autostradą. Dookoła żadnych domów, stacji benzynowych, restauracji. Jest to część oddanej niedawno drogi łączącej Rangun z widmowym miastem Nay Pyi Taw. Generałowie pod wpływem rad astrologów kilka lat temu kazali zbudować tam nową stolicę.

Podróż zamiast 14 godzin trwa jedynie 10 i wyrwani ze snu o 3 w nocy dojeżdżamy do Bagan. Hotele są pełne albo zamknięte (muszę skakać przez płot by budzić obsługę). Zrezygnowani zatrzymujemy się w jakiejś norze za 10 $, a rano przenosimy się do polecanego w LP (przewodniku Lonely Planet) New Heaven. To rzeczywiście najlepszy z kilku odwiedzonych hoteli. Zasiedlamy mały, czysty segment w ogrodzie z toaletą i ciepłą wodą za 18 $.

Warunkiem zameldowania jest wykupienie biletu turystycznego do tzw. Strefy archeologicznej Baganu (ważny przez tydzień, cena 10 $). Na miejscu wypożyczamy rowery (700 K za pół dnia / 1000 K za cały dzień od osoby) i jedziemy ok. 5 km oglądać zachód słońca z pagody Szwesandaw. To popularne miejsce i na szczycie po godz. 17 robi się trochę tłoczno (choć tłum jest bez porównania mniejszy niż „na zachodzie” nad Angkor Wat). 

Kolejne 2 dni mijają nam na zwiedzaniu porozrzucanych na równinie świątyń. Poruszamy się na rowerach, po polnych, z reguły pustych drogach. W wielu miejscach jesteśmy jedynymi turystami. Wchodzimy do świątyń, eksplorujemy korytarze i ukryte schodki na kolejne tarasy, za każdym razem podziwiając z góry panoramę z dziesiątkami pagód.  W czasie objazdu rowerowego Magda łapie gumę w obu kołach. Na szczęście przy głównej drodze jest „warsztat”. Załatanie 8 dziur kosztuje nas 4000 K.

Dodatkową atrakcją jest wieczorny targ w starym Baganie, na który przybywają ciężarówkami tysiące Birmańczyków. Po zmroku grają na żywo tradycyjną muzykę, młodzież gra w podrzucaną piłkę, słychać też dochodzące z głównej świątyni - Abejadana Pahto - modlitwy.  W ciemności wracamy rowerami do hotelu.  Pomimo upału w dzień, wieczory są tu chłodne, po raz pierwszy przydaje się polar. Na kolację wybieramy urokliwą restaurację obok starej stupy gdzie codziennie przedstawienia daje tradycyjny lalkowy teatr.

Ceny: posiłek w restauracji lokalnej, czyli posiłek birmański - zestaw 15 przystawek wraz z jednym głównym mięsnym (Curry z kurczaka): 2500 Kyat (spokojnie starcza dla 2 osób), posiłek w restauracji dla turystów: 2000-3000 Kyat, piwo Myanmar: 2000 K (660 ml).





Mandalaj (dzień 66-68, 8–10 I)

Jako miłośnicy pojazdów szynowych rezygnujemy z koszmarnie drogiego statku (cena dla turystów 38 $) i wybieramy pociąg (bilet to 11$ za Upper class, 4$ za standardowe drewniane ławki).  W Birme są olbrzymie dworce kolejowe, jednak stan torów i taboru jest fatalny. Pociąg (właściwie wąskotorówka) jedzie nie więcej niż 30km/godz. a i tak kołysze i rzuca nami na wszystkie strony. Nasz wagon „Upper class” jest brudny, na suficie pajęczyny, a po podłodze biegają myszy!  Fotele są jednak miękkie i wygodne (tylko po 3 w rzędzie).

Wraz z nami jadą buddyjscy mnisi, którzy od razu wieszają na ścianie portret Aung San Suu Kyi. Przeciwległy koniec wagonu zajmuje wycieczka licealistów. Od 7 rano do końca podróży śmieją się i śpiewają. W stosunku do nas wszyscy są bardzo przyjaźni – odstępują nam najlepsze miejsca, częstują piciem i jedzeniem. Jako lokalna atrakcja i jedyni cudzoziemcy w pociągu pozujemy do wspólnych zdjęć. Podróż przebiega wspaniale do momentu, gdy jeden z wagonów wypada z torów.  Jedyna osoba znająca angielski tłumaczy, że przerwa zajmie 4 godziny.  Birmańczycy dzielnie to znoszą - nikt nie okazuje zniecierpliwienia, ani zdenerwowania. 

Z nudów idziemy na spacer do pobliskiej wioski. Widok jest szokujący. Ludzie mieszkają w domach z liści, bez prądu i wody.  Wszystkie narzędzia są własnej produkcji z drewna. W końcu jakoś ruszamy dalej. Jesteśmy głodni, podróż miała trwać zdecydowanie krócej. Ponieważ nie mamy zaufania do sprzedawanego z peronów ryżu z jakimś gnatem żywimy się kupionymi w pociągu przepiórczymi jajkami. 

Gdy po 12 męczących godzinach (miało być 7) dojeżdżamy do Mandalaj. Miasto robi pozytywne wrażenie. Ulice jakby czystsze niż w Rangunie, są nawet neony i kilka nowych domów!  Ponoć to efekt boomu wywołanego handlem opium i drogimi kamieniami. Nie ma tu jednak zbyt wielu tanich hoteli i zdarza się, że przybywającym wieczorem zostają tylko miejsca powyżej 70$. Nam się udaje znaleźć pokój z klimą w ET Hotel za 24 $. Mamy nawet wi-fi, ale niestety dochodzi tylko do 1 piętra. Wieczór kończymy w pobliskiej knajpie Mann, gdzie turyści wspólnie z miejscowymi raczą się lokalną whisky (jedzenie 3000 K, whisky 700 ml - 2500 K, piwo nalewane 600 K). 

W hotelu prosimy o znalezienie nam towarzyszy na wycieczkę do podmiejskich atrakcji (Sagaing, Wyspa Inwa, Amarpura) tak by podzielić na czworo koszty taksówki.  Udaje się i wspólnie z parą Koreańczyków bierzemy na cały dzień tzw. „blue taxi”. Jest to maleńki 50-letni pick-up Mazdy. Koszt przejazdu to 25 000 K (na 4 osoby). Do tego teoretycznie dochodzi zbiorczy bilet wstępu do zabytków Mandalaj za 10 $ (czyli jak mówią niektórzy: haracz dla junty). My oczywiście junty nie wspieramy. Bilet ten jest tylko sprawdzany przy tekowym klasztorze na wyspie Inwa. Inne punkty programu wycieczki są albo za darmo, albo kontrolę można obejść wchodząc bocznym wejściem. Nam pomaga w tym kierowca dwukółki, którą bierzemy na wyspie (cena 5000 K za 2 osoby jest nienegocjowalna bo miejscowi założyli „spółdzielnię”, prom na wyspę to wydatek 1000 K). Wycieczkę kończymy przy tekowym, pótorakilometrowym moście U’Bain. Warto spędzić tam dłuższą chwilę patrząc na malownicze jezioro i łódki sunące w świetle zachodzącego słońca.

Wieczorem jedziemy na występ opozycyjnego kabaretu Mustache Brothers (wstęp to podobno 8$, my pewnie z powodu spóźnienia płacimy po 5 000 K).  Występ odbywa się po angielsku w szopie-garażu. Ku naszemu lekkiemu zawodowi nie ma dziś dowcipów o juncie i generałach. Są za to parodie ludowych tańców i sceniczny debiut małego wnuka głównego komika.  Po przedstawieniu wręczam artystom wycinek z Gazety Wyborczej z poświęconym im reportażem.  Podobno tylko dzięki rozgłosowi i wsparciu z całego świata junta przymyka jakoś oko na jawnie opozycyjny kabaret. Na miejsce dojeżdżamy specyficzną dla Birmy rikszą rowerową (pasażerowie jadą odwróceni do siebie plecami) – cena w obie strony 4000 K.  Kolejny dzień to spacer i oglądane miasta: idziemy wzdłuż murów pałacowych na wzgórze Mandalaj i oglądamy kilka stup i pagód, które trudno już odróżnić. 



Jezioro Inle (dzień 69-71, 11-13 I)

Nocna podróż tu to był jak dotąd największy, trwający prawie 15 godzin koszmar. Autobus psuje się 8 razy, czyli średnio, co godzinę. 8 razy jest też prowizoryczne naprawiany przez kierowcę i pomocnika. Wymęczeni i niewyspani wysiadamy na skrzyżowaniu i bierzemy pickupa na ostatnie 13 km do Njaungszwe, bazy wypadowej nad jezioro (1500 K od osoby).  Przed wjazdem do jest posterunek, gdzie każą wykupić bilet turystyczny „na teren jeziora” (5 $). Nie jest on nigdzie później sprawdzany. Jadącym z nami Hiszpanom udaje się nie płacić – mówią, że chcą najpierw sprawdzić, czy znajdą miejsce w hotelu. Nad jeziorem nie ma z tym jednak problemów. Zatrzymujemy się w przyzwoitym Gold Star Hotel (20$, Klima, satelitarna TV, śniadanie). 

Następnego dnia planujemy całodniową wycieczkę łódką po jeziorze i szukamy dwóch osób by podzielić się kosztami (cena łódki to 18 000 K za program w wersji rozszerzonej). Idziemy na piwo z odbywającą podróż dookoła świata parą z Hiszpanii. Zatrzymali się w miejscu polecanym w Lonely Planet i już znaleźli sobie towarzyszy do łódki. Nasz hotel jest mniej znany i goście to Azjaci albo emeryci z Niemiec i Francji.  Pogodzeni już z myślą płacenia podwójnie słyszymy wieczorem pukanie do drzwi. Recepcjonista mówi, że jest telefon od przyjaciół z Polski.  Kto też nas znalazł na tym zadupiu? Może coś się stało w kraju? Okazuje się, że Hiszpanie przekazali nasze namiary w swoim hotelu i dzwoni do nas Iwona z Michałem, którzy też szukają towarzyszy.  Ich hotel - Quinn Inn (położony przy głośnym kanale, za to ze wspaniałą atmosferą i dobrą kuchnią) - staje się miejscem gdzie spędzamy w międzynarodowym towarzystwie kolejne wieczory.

Rano wypływamy o 8, płynąc półtorej godziny na drugi kraniec jeziora. Odbywa się tam targ, na który przychodzą kobiety z plemion górskich (czyli jest coś więcej niż tylko pamiątki dla turystów). Następnie pływamy wśród wiosek na wodzie i zaglądamy do kolejnych warsztatów. W tkalni kobiety na drewnianych krosnach robią szale z włókien lotosu. Są one podobne do lnu, ale zdecydowanie droższe - 50$, przy dniówce tkaczek wynoszącej 3$. Potem warsztat tytoniowy (ręcznie skręcane cygara z ziołami - 50 szt za 2000 K) i fatalna restauracja gdzie cumujemy na lunch. 

Prowadzący naszą łódkę, polecony w hotelu nie mówi słowa po angielsku. Komunikacja odbywa się poprzez jego kolegów z innych łódek. Gdy pytam o kolejne punkty trasy udaje, że nie zna uzgodnionej w hotelu marszruty, która miała obejmować klasztor i stupy Inthein. Ponieważ leżą one na uboczu żąda dodatkowej zapłaty. Skutkuje dopiero zdecydowane postawienie sprawy.  Po tych doświadczeniach rekomendujemy samodzielne znalezienie właściciela łódki mówiącego po angielsku (a jest ich wielu obok przystani). 

Do Inthein koniecznie trzeba płynąć. Znajduje się tam klasztor z tysiącem stup. Szczególne wrażenie robią te najstarsze, ceglane, na wpół zrujnowane. Są one sukcesywnie odnawiane. Niestety tynkowane i malowane na złoto lub biało tracą wiele ze swego uroku. Wiele starych stup z małymi figurkami w środku znajduje się też w innych miejscach np. przy bocznej drodze do klasztoru. W Inthein warto też wejść na punk widokowy.
Ostatni punkt wycieczki to klasztor tzw. „skaczących kotów”. Klasztor jest ładny, drewniany i pełen kotów, które jednak nie chcą już skakać. Wracamy przy wspaniałym zachodzie słońca, a płynącej szybko łódce towarzyszy stado mew.

Następnego dnia po południu wypożyczamy z hotelu rowery (2000 K) i robimy małą, kilkunastokilometrową trasę wzdłuż jeziora.  W każdej mijanej wiosce jest przynajmniej jeden buddyjski klasztor i kilka stup. W Kaungdaing przeprawiamy się z rowerami na drugi brzeg małą motorową łodzią (4000 K) i przybijamy do długiego drewnianego mostu w Maing Thauk. Podpływa do nas kobieta wiosłując w tradycyjnym tu stylu „nożnego wiosła” i zaprasza do swojej restauracji po drugiej stronie kanału. Niestety, musimy już wracać - zbliża się zachód słońca, a rowery nie mają oświetlenia.

Złota Skała – Bago – Rangun (dzień 72-74, 14-16 I)

Ponieważ mamy trzy dni do wylotu postanawiamy zobaczyć słynną Złotą Skałę w Kyaiktiyo. Jest to wielki kamień wiszący nad przepaścią, podtrzymywany podobno przez włos Buddy. W naszym hotelu w Njaungszwe kupujemy bilety na autobus do Bago (Pagu). Do Skały jest stąd bliżej niż z Rangunu. Autobus podjeżdża z półtoragodzinnym opóźnieniem. Nie wróży to dobrze, bo podróż ma trwać ok. 14 godzin.  Jedziemy kilka godzin górskimi serpentynami po fatalnej, kamienistej drodze. Później jednak wjeżdżamy na pustą autostradę i nadrabiamy zaległości. W efekcie w Bago jesteśmy „za szybko” – po 10 godzinach, czyli w samym środku nocy. Bago to dawna stolica i jest tam wiele świątyń; najwyższa stupa, największy leżący Budda etc. Centrum znajduje się jednak przy drodze przelotowej i jest mało ciekawe.  Chcąc uniknąć nocy w jeszcze gorszym Rangunie postanawiamy tu powrócić po wizycie na Złotej Skale

Droga na Złotą Skałę (właściwie do Kinpun, bo tam znajduje się baza noclegowa) zajmuje z Bago 3 godziny (4000 K). Dojeżdżamy do małego miasteczka, będącego centrum zakwaterowania birmańskich pielgrzymów i nielicznych turystów. Warto zostać tu na noc. My kwaterujemy w sympatycznym Pann Myo Thu Inn (12 $, bez Klimy, która nie jest tu w nocy potrzebna). Ponieważ jest już za późno na zobaczenie Złotej Skały idziemy na spacer wzdłuż kamienistej drogi pielgrzymkowej, która przeciska się między straganami. Po około 1,5 km odbijamy w lewo w kierunku widocznej na wzgórzu innej, mniejszej Złotej Skały z buddyjskim klasztorem. Po kilkunastu minutach podejścia podziwiamy rozległą panoramę i wspaniały zachód słońca. W drodze powrotnej przydaje się latarka. Późny posiłek w lokalnej knajpie to 1500 K za curry (twardy kurczak z ryżem i kilkoma przystawkami) i 1800 K za duże piwo. Możemy tam obserwować jak nocują pielgrzymi. Kładą się spać w kilkanaście osób w ubraniach, w otwartym pomieszczeniu nad restauracją.  

Nazajutrz ruszamy na główną Złotą Skałę. Można dam dojść albo pieszym 13 km szlakiem, albo, jak my, dojechać ciężarówką. Wraz z 45 innymi osobami zostajemy ściśnięci na odkrytej pace na wąskich drewnianych ławkach. Droga jest stroma i kręta, i zapewne standardowy autobus nie dałby tam rady. Ta 45 minutowa przejażdżka to przeżycie ekstremalne, ale i dobra zabawa (cena 1500 K w jedną stronę).

Po dotarciu na miejsce czeka nas jeszcze 45 minutowe strome podejście. Warto tu zamiast głównej asfaltowej drogi na szczyt wybrać boczną ścieżkę odbijającą z lewej strony i wiodącą przez wioskę i małą dolinę. Przed szczytem jeszcze nieunikniona opłata dla „junty” (6$). Skałę już całkiem dobrze widać i chwilę się wahamy czy nie darować sobie tego wydatku. W końcu wchodzimy i nie żałujemy. Warto było dla samej atmosfery i zobaczenia pielgrzymów, metodycznie przyklejających do kamienia po kilkadziesiąt płatków złota. Co ciekawe kobiety pod samą skałę nie są dopuszczane.

Wracając z Kyaiktiyo planowaliśmy przenocować w Bago, czyli 80 km przed stolicą. Jednak kierowca po prostu zapomniał o zatrzymaniu się w tym mieście. Gdy zorientowaliśmy się w sytuacji byliśmy już daleko na autostradzie do Rangunu. No cóż, tym razem los zdecydował za nas, że ostatni dzień w Birmie mamy spędzić jednak w stolicy.

Po 6 godzinach docieramy na koszmarny „dworzec” autobusowy Aung Mingalar, który dla ułatwienia znajduje się 8 km od centrum. Pijani kierowcy taksówek proponują podwózkę za 5000K, przekonując, że po godz. 19 nie ma już transportu publicznego. Oczywiście kłamią, po wyjściu na główną ulicę z pomocą życzliwych Birmanek łapiemy autobus 43 (za 200 K) jadący pod Sule Paya, centralny punkt miasta. Po drodze sympatycznie rozmawiamy z Birmańczykami, choć niektóre ich pytania przypominają szczegółową ankietę personalną (Jakiego jesteś wyznania? Jaką rolę pełnisz w swoim kościele?). Wolne miejsce znajdujemy dopiero w czwartym odwiedzonym hotelu. Daddy’s Inn to nic specjalnego, pokój nie ma okna, a klimatyzacja z pewnością nie była od dawna czyszczona (cena 20$ ze śniadaniem, wanną i ciepłą wodą). 

Rano robimy ostatni spacer po mieście. Coś jakby się zmieniło. Z ulic usunięto zalegające wcześniej góry śmieci, a szczury jakby rzadziej przebiegają nam drogę. Może to efekt zbliżającego się chińskiego Nowego Roku? Co więcej w telewizji podali, że junta wypuści więźniów politycznych, a opozycja zostanie dopuszczona do wyborów. Trzeba trzymać kciuki za Birmańczyków. 

Po południu bierzemy taksówkę na lotnisko za 6000 K. Jeździ tam, co prawda autobus nr 51, ale ponoć ma przystanek 15 min od terminalu. Wydajemy też ostatnie Kyaty bo waluta ta nie jest poza Birmą wymienialna. Kupujemy – trzeba się niestety przyznać – same używki. Duża butelka lokalnej whisky (jako profilaktyka przeciwko zatruciom :)) kosztuje śmieszne 2000 K (2.5$), paczka papierosów (jako odstraszacz komarów :) – 400 K - 0.50$.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz